Widzę światło

 





Piątek 29.11.24


Budzi mnie hałas krowich dzwonów, a to przybliżają się pod dom, w tej gęsto zamieszkałej dzielnicy, a to oddalają. Jarek/dzielny pacjent już wstał, parzy sobie kawę. On też dziwi się tym hałasom. Przy porannych ablucjach, a potem przy kawie zastanawiam się, kto wpuściłby krowy w zakamarki ślepych uliczek i ile tego zwierza jest, skoro hałas nie milknie. Dopiero po godzinie widzę grupę nastoletnich chłopców, to oni, a nie krowy, zagłuszają poranną ciszę. 

Po południu mam wizytę kontrolną u okulisty w oddalonym o czterdzieści minut jazdy Zug. Patrząc jak Jarek wciąż drobi kroki, decyduję, że pojadę sama; nie zgodzę się na badanie dna oka, bo po kroplach rozszerzą się moje źrenice i nie dam rady prowadzić. Jarek protestuje, ale słabo, powinnam się martwić o jego faktyczny stan zdrowia?

Wracam wieczorem, przez cały czas nieobecności wysyłam do Jarka zdjęcia ciekawostek z Zug: autobusów z drugim wagonem, czy mikroskopijnych wersji popularnych sieciówek. Reagował z humorem, co oznacza, że niepotrzebnie się o niego martwiłam.  A jednak nie obędzie się bez badania dna oka, wracam do Zug za dwa tygodnie. 

Pod garażem sąsiadów zgromadził się tłum. Jakieś sto osób z czego połowę stanowiły dzieci. Ze środka wybiegła sąsiadka spod szóstki i zaprosiła nas na imprezę. 

Poszłam z siatką mandarynek i ciastkami, które dostałam od innej sąsiadki w zamian za kości i mięso dla psa, które to wyjęłam z rosołu, gotującego się przez dziesięć godzin. Barter tutaj kwitnie: ja się dzielę kiszonymi burakami, a za to dostaję sok jabłkowy, którego nie piję, bo nie lubię słodkich napojów. Dalej sok jabłkowy idzie do *"grzybiarzy".  

Wracając do imprezki, normalnie wzięłabym też wino, ale po pierwsze były tam dzieci, po drugie, zauważyłam, że towarzystwo raczyło się gorącymi napojami z termosów. Pewnie kawą i herbatą, zresztą nie znam tutejszych zwyczajów. W razie czego od domu dzieli mnie dziesięć metrów. Tak oto wpadłam w entuzjastyczny tłum sąsiadów, niektórych już poznałam, ale większości nie. Podchodziłam z siatką mandarynek do każdego i częstując go, starałam się zagaić i zapamiętać imię. Mało prawdopodobne, że mi się to uda, ale warto sprobować. Sąsiad podał mi kubek z zaprawianą czymś gorącą kawą. Upiłam łyk, a potem drugi i nagle, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, zapaliło mi się światło. Dochodziła dziewiąta, zmęczenie odpłynęło, stałam się lekka, bariera językowa prysła. Jeszcze parę łyków i nie dość, że zacznę szprechać to jeszcze w nidwaldzkiej  gwarze.

Nie zaczęłam, po tym jednym drinku przez pół nocy wiercilam się w łóżku, a rano wciąż miałam w ustach smak sznapsa. 

Obiecałam też, że następnego dnia zjawię się na tradycyjnej wiejskiej imprezce na "mieście". Poszłam, zaliczyłam przejazd świętego Mikołaja, ale wszech obecnie panujący zapach kawy ze sznapsem wygnał mnie z powrotem do domu, a szanse, że w szybkim czasie opanuję lokalny dialekt zredukowały się o połowę. 


Do spisania, 

Katarzyna Sikora Borowiecka


*P.S. Kochani, nie miejcie mi za złe, to jest skrót myślowy.



Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Osiem metrów sześciennych

Mądry hotel

Dziecko mnie spiło