Moje pandemiczne pamiętniki w oryginale. Część pierwsza.

Jak już wstępnie zapowiadałam na Facebooku, czyli nie wszyscy o tym wiecie postanowiłam opublikować całość moich pandemicznych pamiętników. Nie wiem jeszcze jak często to robić. Dwa razy w tygodniu. Dzień po dniu, to nie za często? Proszę o podpowiedzi w komentarzach.


Wstęp

Na początku pamiętniki pisałam chaotycznie, składały się z punktów, bo chciałam zachować w pamięci każdy szczegół, który zapowiadał, że świat zmienia się, to oczywiste, ale tym razem działo się to tak szybko, że przestałam nadążać. Aż któregoś dnia natrafiłam na informację, że Instytut Literatury ogłosił konkurs na pandemiczne zapiski. I tak oto przysiadłam fałdów i zrobiłam z notatek opowieść. Posłałam na konkurs i dostałam wyróżnienie, w ramach którego fragmenty ukazały się w antologii Instytutu Literatury pod tytułem "Wiosnę odwołano".  

A teraz do rzeczy: to są pamiętniki, niektóre natręctwa trwają po kilka dni, czytaj: powtarzają się w kilku kolejnych wpisach. Zastanawiam się czy wyciąć te małe fragmenciki, żeby nie zanudzać czytelnika, czy zostawić jak jest, bo to robi ze mnie człowieka. Daj znać w komentarzach, poproszę. 

Już bez kolejnych wstępów zapraszam Cię do mojego domu w Nyon, gdzie w biurze z widokiem na białą willę sąsiadów, zwaną na dzielni "pałacem" otwieram przed Tobą duszę.  

P.S. Wielkie podziękowania dla mojej przyjaciółki Hanny Bilińskiej-Stecyszyn, która zrobiła korektę nie tylko tego, ale wielu innych moich tekstów. Haniu, na Ciebie zawsze mogę liczyć, dziękuję. 

Katarzyna Sikora Borowiecka




4 marca 2020


Śniło mi się, że testowali syreny alarmowe. Co roku w pierwszą środę lutego w Szwajcarii odbywa się krajowy test syren. W całym kraju zaczynają wyć o tej samej porze, a dźwięk jest tak rozdzierający, że nawet jeżeli jest się na niego przygotowanym, można się wystraszyć. Mieszkam w Szwajcarii od dwudziestu lat, jednak alarm nie zdołał jeszcze wryć się w moją świadomość, więc kiedy zaczyna się ten ryk, zrywam się na równe nogi. Z okien biura, gdy się wychylę, widzę park, więc wybiegam na ulicę, żeby dowiedzieć się, co się dzieje, a kiedy widzę obojętnych na hałas przechodniów, przypominam sobie, że to luty, że to pierwsza środa i że wyje co roku. A teraz nagle zaczynam się bać, że za rok może nie być alarmu, że pojawiają się nowe technologie, że może nas zaczipują i będzie wyć w nas. O ile chiński wirus nas wcześniej nie zabije.

Choć dobiega siódma rano i nie śpię od kwadransa, nie chce mi się wyłazić spod nagrzanej kołdry. Martwię się o Nat, martwię się, że się zarazi, martwię się, bo nikt nie wie, czym jest chiński wirus, a Nat nie łapie byle czego. Nat łapie odrę odszczepienną, odwodniona ląduje pod kroplówką na zakaźnym. Szkarlatynę, leki nie wystarczają, żeby zbić czterdzieści dwa stopnie gorączki, więc przez tydzień każdej nocy z dzieckiem na rękach schodzę do bunkra w piwnicy, gdzie nawet latem jest zimno jak w psiarni. Albo świńską grypę, która ją trzyma przez trzy tygodnie, a za testy trzeba co tydzień wybulić po siedemset franków, ale zapłaciłabym każdą cenę, byleby zobaczyć negatywny wynik. Sezonówka czy katar omijają Nat szerokim łukiem. Nasza córka choruje raz na cztery lata, zawsze po bandzie i z rozmachem, lawirując na granicy życia i śmierci. Chiński wirus mógłby przypaść jej organizmowi do gustu.

Wieczorem, zamiast iść spać, do północy oglądałam na YouTubie reportaż z Wuhanu. Chińczycy w ciągu trzech tygodni zbudowali ogromny szpital. Rosyjski dziennikarz podstępem wjechał do miasta i podglądał życie w osiedlach pozamykanych żelaznymi bramami. Przed blokami żołnierze rozstawili białe namioty/stróżówki, mierzą temperaturę wchodzących i wychodzących z budynku. Widzę pustą ulicę. Po chodniku biegnie facet, w maseczce na twarzy uprawia jogging. Inny facet z maseczką pali papierosa. Lekarze i pielęgniarki na czas pandemii mieszkający w szpitalu nie narzekają na brak apetytu, właśnie dostarczono im jedzenie z cateringu. Najbardziej uderzył mnie widok okaleczonej pielęgniarki. Jej skóra była poodciskana od gogli i maseczki, z czerwonych ran, wyglądających jak wyorane ostrym narzędziem, wypływało osocze. Wciąż międliłam w myślach obraz tej biedulki, długo nie mogąc zasnąć, a teraz pobudka i kolejny dzień na rozgryzienie, jak przygotować się na najgorsze.

Zgoda, mieszkam w Szwajcarii, nie w jakimś totalitarnym reżimie, nas nie zamkną, nie zmuszą do siedzenia w domach. Z gospodarką pewnie też nie będzie źle, bo Szwajcar myśli racjonalnie i długofalowo. Ale co jeżeli zamkną granice? Nie wiem nawet, czy Szwajcaria jest w stanie sama naprodukować tyle jedzenia, żeby wystarczyło do czasu powrotnego otwarcia granic.

Wiem, wiem, wiem, mam obsesję na punkcie jedzenia, powtarzam Jarkowi, ale przecież sam jest temu winien. Ma uczulenie na gluten. Nie mogę opękać rodziny makaronem, muszę mieć mięso ryby i warzywa, żeby nas wyżywić. Nat już też nie chce jeść glutenu, tatuś namącił jej w głowie Zresztą może to nie jest wina Jarka. Ja też mając piętnaście lat, zaczęłam przyglądać się sobie w lustrze. Zaopatrzę nas „bezglutenowo”. Tylko które „bezgluteny” przetrwają w lodówce przez miesiąc albo i dłużej, nie wiem. Muszę przestać oglądać wiadomości, bo zwariuję.

Kupiłam bilet na lot do Berlina i transport pod drzwi mieszkania mamy. Powinnam wylecieć dziesiątego marca. Czekam na wyjazd od miesiąca. To ma być wizyta-niespodzianka. Jednak zaczynam obawiać się podróży i martwię się, że mogę być nosicielem bezobjawowym. Mama ma siedemdziesiąt pięć lat i chorobę wieńcową. Nie chcę jej zarazić, a tak bardzo chciałabym ją przytulić i poczuć jej zapach. Nie potrafię podjąć decyzji, lecieć czy nie, a nie chcę obarczać nią mamy.

Czy ja chciałabym kiedykolwiek usłyszeć od Nat: „Mamo, nie, nie przylatuj do mnie, bo…”? Żadne „bo” nie byłoby w stanie zmyć rozczarowania, niesmaku, nieszczęścia. „Bo” jest silniejsze niż miłość i tęsknota, odliczanie kroków na wspólnym spacerze, podziwianie wiosennych kwiatów zakwitłych w ogrodzie, od picia kawy plujki ze szklanek pamiętających babcię i uciekania z działki przed deszczem. Robienia porządków z książkami: „Kasiunia, co myślisz, wyrzucić… patrz, one się ze starości rozsypują, ale ojciec tak je lubił”. „Mamo, zostaw, niech leżą”. Podziwiania zachodu słońca z balkonu i kłótni o poranku: „Kasiunia, zjedz chociaż ciasto na śniadanie”. „Mamo, rano nie jestem głodna”. „Ale ciasto zjesz”. „Staram się unikać glutenu”. „No zjedz, proszę, proszę cię, bardzo cię proszę”. „Zjem twaróg”. „Doprawię ci śmietaną”. „Mamo! … dobrze, dopraw”.

Kocham cię, wiesz? Tęsknię, kocham i tęsknię.


C.d.n.


Komentarze

Popularne posty z tego bloga

To już jest oficjalne

Jak nie płacić za benzynę w Szwajcarii

Ring bokserski