Moje pandemiczne paiętniki w oryginale. Część osiemnasta.



10 kwietnia 2020

Zwykle Wielkanoc uważam za te mniej ważne święta, jednak w tym roku brakuje mi rozgardiaszu w gronie rodziny, brakuje mi ludzi, tęsknię za lanym poniedziałkiem w Polsce. Tutaj, jeśli obleję sąsiadkę wodą przy słabej pogodzie, jak nic się obrazi. Polak mógłby się wściec, ale przynajmniej zrozumie. Jarek dorzuca: różnica kultur.

Staram się nie zarażać rodziny moim podłym nastrojem, dlatego zarządzam, że po śniadaniu będziemy malować jaja, te same, które kupiłam hurtem przed zarazą. Nie są zepsute, nie śmierdzą, a kot zżarł jedno z apetytem, ale trafił mi się trefny towar. Łupinki pękają nawet przy delikatnym nacisku. A co któraś pęknie, zjadamy jajo. Od tego malowania ledwo już się ruszam i mam nadzieję, że nie dostanę uczulenia na nabiał.

Peggy znów zapowiada, że spaceruje po naszym parku. Schodzę nad rzeczkę, żeby z nią pogadać. Piwa nie chce, bo znowu się śpieszy. My unikamy ludzi, ona w drodze powrotnej pobiegnie do rzeźnika. Codziennie do niego chodzi, żeby z kimś pogadać, kupując porcję mięsa na kolację. Kiedy podziwiam ją za odwagę, wyjmuje z kieszeni plastikową rękawiczkę, twierdząc, że się zabezpiecza.

Wieczorem dzwonię do mamy. Opowiada o tragicznej sytuacji w Nowym Yorku. W „Wiadomościach” pokazywali masowe groby. „Mówię ci, Kasiunia, to było straszne - prawie płacze - ponad czterysta osób zmarło”.

Czekam, aż się wygada, a potem mówię jej o Nat. O podkaście, który nagrywa od tygodnia, bo przełamała się i wychodzi z domu na poranny jogging. Nat opowiada o tym, jak ludzie ją omijają, jak ona halsuje, ustępując innym drogi, jak zmienia trajektorię biegu i jak w gruncie rzeczy niewiele osób spotyka na trasie.

Wypytuję mamę o działkę. Czy już wsadziła w ziemię sadzonki pomidorów, które wyhodowała w domu na parapecie - i kiedy mama się uspakaja, tłumaczę, że w telewizji pokazali prawdopodobnie Hart Island, cmentarz, który na długo przed covidem przysposobiono do pochówku bezdomnych i biedaków, których rodzin nie stać na pogrzeb bliskich. To żadne novum. Powtarzam, że to, co pokazują w telewizji, trzeba przepuszczać przez sito, bo za pacjenta z covidem, w dodatku podłączonego do respiratora, amerykański rząd dopłaca szpitalowi trzydzieści tysięcy dolarów, to jest dziesięć razy więcej niż za chorego na zwykłą grypę z komplikacjami. W konsekwencji każdy, kto umiera, jest zdiagnozowany pozytywnie na covida, bo to się opłaca, a Nowy York to najbardziej zadłużone miasto w Stanach Zjednoczonych.

Dorzucam, że przed covidem należało uważać na ludzi negatywnych, a teraz na pozytywnych, ale mój żart zostaje pominięty milczeniem.

Mama nie wierzy. Wcale jej się nie dziwię. Kim ja jestem, jaką mam wiedzę, w porównaniu do dziennikarzy polskiej telewizji, którzy zamiast sprawdzać informacje, czytają jedynie nagłówki artykułów z brukowców. Byleby nabić sobie oglądalność, byle było ciekawie, byle zagrać na emocjach i wystraszyć. Mama jest lekarzem, wie, co stres robi z ludźmi, ale sama uległa pandemii strachu.

„Tak, masz rację, mamo, tak, przejdź się na działkę, bylebyś nie oglądała  »Wiadomości«”.

„Słucham?!” „A, nie, nic nie mówiłam, to było do Nat”.

Kocham cię, mamo.


11 kwietnia 2020

Prawie od początku izolacji co drugi dzień chodzę, a nie jadę do ekopunktu. Większość sąsiadów mnie teraz naśladuje. Chodzimy sobie obładowani workami do recyklingu. Jesteśmy ubrani w dresy albo wygodne stroje na po domu; z włosami upiętymi w koński ogon od prawie miesiąca nietorturowanymi prostownicami, lokówkami, lakierem ani farbą do włosów; z twarzami opalonymi, bo nietraktowanymi fluidami z filtrem; bez rzęs, bez brwi, bez ust podkreślonych makijażem. Drugą stroną ulicy suną panowie: spod grzywek nie widać oczu, uszy przykryte siwym kłakiem wykręcającym się na zewnątrz, owłosione szyje, twarze z kilkudniowym zarostem. Chodzimy w ulubionych butach, które już swoje przeszły, ale co je człowiek wyrzuci do kosza, to po namyśle wyjmuje, doczyszcza, podkleja, docenia, bo nie ma to jak wygodne, ułożone do stopy buty, którym ufało się przez tyle lat i które nigdy nas nie zawiodły.

Mam na sobie ulubiony długi do kolan sweter w korze burgunda, spodnie do jogi, a na stopach zakopiańskie kapcie - prezent od teściowej, dziękuję, mamo. Koszę w nich trawniki, biegam po deszczu do skrzynki pocztowej i rozładować zakupy z bagażnika. Kapcie marzenie, obuwie nie do zdarcia.

Sunę w kapciach i trochę żałuję, że nie mam komu zareklamować polskiego produktu. Na głównej ulicy miasta ruch samochodowy zamarł. Nie spotykam żywej duszy w trakcie kilometrowego spaceru. Czuję się nieswojo. Chcę zobaczyć ludzi!

W drodze powrotnej wstępuję na cmentarz. Oglądam nagrobki, zdjęcia, czytam słowa pożegnania, modlitwy i wyznania miłości.

Serce staje na widok nowo przygotowanej kwatery, prawdopodobnie dla ofiar covida. Widzę trzydzieści ziejących pustką świeżo wykopanych dołów, które czekają, żeby pożreć trumny.

Przysiadam na ławeczce przy grobie z tablicą, na której wygrawerowano kolarzówkę. Próbuję wziąć głębszy oddech, myśleć o czymś przyjemnym: o tych kapciach, o świętach spędzanych z rodziną, o podróży do Europa Parku, spa, do którego pojechałyśmy z Nat, a które okazało się jedną wielką ściemą (stąd taka niska cena), co ubawiło nas do łez.

I przypomina mi się pogrzeb taty. Te wakacje, które przechodziłam w czerni. Codzienne wizyty na cmentarzu, żeby mama nie musiała chodzić tam sama. Dociera do mnie, że to co przeżywam, od kiedy „nas zamknęli”, to nic innego jak żałoba.

Żałoba po czymś co umarło i już nie zmartwychwstanie, żałoba po świecie sprzed covida. Do oczu cisną mi się łzy, nie potrafię ich powstrzymać. Wybucham płaczem. Nie stłumionym szlochem. Wyję jak syrena i nie potrafię nad sobą zapanować. Cieknie z nosa, a nie mam się w co wytrzeć. Naciągam t-shirt na twarz, niech mi leci w stanik. Teraz mam nadzieję, że nie spotkam żywej duszy. Nie potrafię ubrać w słowa szarpiących mną emocji.

Wielki księżyc odbija się w tafli Jeziora Genewskiego, na które spoglądam znad płyt grobowców. Ocieram ostatnią łzę i wstaję z ławki. Dochodzi dwudziesta druga. Jarek i Nat chyba już śpią, ale nie mam pewności, a nie mam siły opowiadać o tym, że się rozkleiłam. Tłumaczyć, dlaczego akurat teraz. Nie wiem, jak znaleźć pocieszenie. Brakuje mi słów, żeby wyrazić rozpacz. Chcę pobyć sama.

Idę nad jezioro. Z cmentarza na szagę to tylko minuta spaceru. Schodząc ze wzgórza, patrzę na międzynarodową drogę numer jeden, ciągnącą się wzdłuż Jeziora Genewskiego. Nie przejeżdża po niej ani jeden samochód. Nigdzie nie ma żywej duszy. Siadam na pomoście i patrzę w granatową głębię wody i na szczyty Alp naprzeciwko. Moczę nogi w jeziorze. Woda jest zimna jak diabli. Spłukuję twarz, czując zapach alg. Taki sam, jaki towarzyszy moim letnim treningom, kiedy codziennie pokonuję jakiś odcinek wpław. Delektuję się tym zapachem, a moje mięśnie się naprężają, jakbym właśnie wylazła z wody po godzinnym treningu. Odzyskuję równowagę. Jestem u siebie, w moim miejscu na ziemi, miejscu, które sama sobie wybrałam. Jestem i będę wbrew wszystkiemu.

Będzie dobrze, Kasiunia.

Wracając, mijam plażowe pojemniki na śmieci. Są przepełnione, co oznacza, że życie wciąż się toczy. To co się nie zmieściło, stoi na wieczkach koszy, jest prawie idealnie posegregowane. Przestawiam plastikowy kubek z pojemnika na szkło na ten na plastikowe butelki i wracam do domu.

Wesołych świąt, kochani.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

To już jest oficjalne

Jak nie płacić za benzynę w Szwajcarii

Ring bokserski