Moje pandemiczne pamiętniki w oryginale. Część trzynasta.
23 marca 2020
Dzwonię do mamy. Pytam, czy nosi maseczkę i rękawiczki. Czy poprosiła Marcina, żeby zrobił dla niej zakupy. Śmieje się, że wytykam jej wiek, a w ogóle to przesadzam, bo właśnie wróciła z puściutkiego sklepu. Opowiada, jakie tam znalazła wspaniałości. Kupiła udziec barani! Kiedy ona ostatnio widziała w Szczecinie taką piękną baraninę. Zachwyca się, że trafiła na świeżą karkówkę, a jakie kupiła pomidory, pachniały jak te zrywane z krzaków w letni upalny dzień. "Kasiuniu, ja w życiu nie widziałam tak wspaniałego towaru, upiekę z tego wieprza pieczeń-marzenie!" "Piecz, mamo, może wpadnę na kolację?", wygłupiam się. "Wpadaj, pewnie, że czekam", podłapuje żart. Długo jeszcze rozmawiamy w tym tonie, a kiedy musimy się rozłączyć, obu jest nam przykro, że nie możemy się do siebie przytulić, że dzieli nas tysiąc dwieście pięćdziesiąt kilometrów, zamknięte granice i ten cholerny covid.
Kolano już mnie nie boli, ćmi jedynie. Nic poważnego się nie stało. Dobrze, że nie zaryzykowałam wizyty w szpitalu, żeby się prześwietlić. Szpitale są pełne zarazków covida-19.
25 marca 2020
Prawie bym zapomniała o jutrzejszych urodzinach Jarka. Nie mam prezentu. Po jedenastu dniach izolacji kończy się nam jedzenie. Około ósmej rano podejmuję decyzję, że pojadę do sklepu, Nat schodzi na śniadanie, zagaduje mnie. Nie potrafię się skupić, bo muszę jechać na zakupy, Nat opowiada żart, żeby mnie rozbawić. Wybucham pozbawionym radości śmiechem, śmiechem płaskim, śmiechem przepełnionym histerią. Muszę jechać na zakupy, wyznaję jej, co mnie gryzie.
"Może nie musisz, mamo", Nat zagląda do lodówki. "Możemy jeść jajka i w zamrażarce też pewnie coś się znajdzie, a w piwnicy są ogórki kiszone…"
"Córciu" - przerywam jej - tata ma urodziny, zapomniałam kupić mu prezent".
Postanawiam odprężyć się przy jodze z Adrien, ale ćwiczę niezdarnie. Od tych codziennych treningów stałam się jednym wielkim zwijającym się z bólu zakwasem. Markuję ćwiczenia. Staram się oddychać, wdech i wydech, wdech, przytrzymaj, a teraz powolny wydech, i kolejny wdech. Jakbym miała wciągnąć tyle powietrza, żeby wystarczyło mi go na resztę życia albo chociaż na podróż i powrót ze sklepu. Około dwunastej staję w drzwiach przerażona wizją zakupów. Jarek wygrzebał dla mnie w piwnicy maseczkę przeciwpyłową, maseczkę prosto z fabryki, która śmierdzi jak wnętrze grobowca. Mierzę, upewniam się, że dobrze przylega, drżą mi przy tym ręce. Biorę głęboki oddech, trzy torby zakupowe i idę do auta. Zawracam, bo zapomniałam o rękawicach. Zabieram cały karton. Tak, wiem, towar deficytowy, tak, schowam pod siedzeniem, tak, wiem, że dla tych rękawic mogą nam się włamać do auta. Jadę.
Myślę o tym, czy prawidłowo założę maseczkę, czy taka byle jaka, bez atestów, uchroni mnie przed wirusem, powtarzam sobie, żeby nie wsiadać do windy, zachowywać dystans. W ostatniej chwili orientuję się, że zamiast jechać pasem prowadzącym do supermarketu, grzeję na autostradę. Na szczęście ruch jest niewielki, dopiero teraz orientuję się, że jestem jednym z dwóch kierowców. Zwykle trasa jest zakorkowana. Tym razem znalazłam się w mieście duchów.
Na parkingu jeszcze w samochodzie zakładam maseczkę na twarz i dociskam ją do nosa zgodnie z instrukcją, na dłonie zakładam rękawice, na ramiona narzucam szal, tak na wszelki wypadek. Cała drżę ze strachu, kiedy wchodzę do galerii handlowej.
Okulary optyczne zachodzą mi parą, maseczka odcina dopływ tlenu do mózgu, rękawice utrudniają obsługę listy zakupów na dotykowym telefonie. Pustką wieje w sektorze puszek rybnych, ale poza tym nie widzę braków. Jednak widzenie przez zaparowane okulary mam coraz słabsze i wciąż przypominam sobie, że muszę unikać bliskiego kontaktu z ludźmi. Do połowy listy kupuję rozsądnie. Biorę co trzeba, na wszelki wypadek podwójnie. Przez zaparowane okulary dostrzegam tylko kontury produktów, dlatego improwizuję: warzywa, owoce, dokładam warzyw i owoców… cztery paczki sałatki! Zapomniałam o herbacie, więc porzucam ciężki wózek i wracam po herbatę. Earl Greya i miętową mam, ale gdzie, do diabła, podział się mój wózek.
Zachowuję dystans. Obowiązują państwowe dwa metry. Szukam wózka. Widzenie wynosi jeden procent. Znajduję wózek. Mam nadzieję, że ten jest mój, jeżeli nie mój, to nie zapłacę. Grzeję do kasy. Zachować dystans, dystans, dystans! Płacę. Pcham wózek po ruchomych chodnikach na trzecie piętro galerii. Winda to epicentrum zarazy!
Wózek waży osiem ton. Widzenie wynosi pół procenta. Zakupy trwały czternaście i pół minuty. Ponoć na zarażenie się potrzebowałbym piętnastu. Wsiadam do auta, zaryglowuję drzwi i zdejmuję maskę, a następnie rękawice. Powinnam była zacząć od rękawic. Przy pierwszym głębszym wdechu włącza mi się myślenie, ale jest już za późno. Co zostało na twarzy, to moje. Uwolnione z gumy dłonie spływają potem, a ten skapuje na podłogę. Łapię kolejny oddech i ruszam.
Od powrotu do domu sześć razy umyłam i zdezynfekowałam ręce i twarz. Do końca dnia snuję się po domu i ogrodzie, na niczym nie mogąc się skupić. Po głupich zakupach jestem tak wykończona, jakbym rozładowała pięć składów węgla.
C.d.n.
Katarzyna Sikora Borowiecka
Komentarze
Prześlij komentarz