Moje pandemiczne pamiętniki w oryginale. Część szósta.
13 marca 2020
Rano czuję niepokój, wiem, że zbliża się nieuniknione. Nat zaraz wychodzi do szkoły, obie mamy wrażenie, że po raz ostatni. Na wszelki wypadek daję jej dwie torby z Ikei, żeby mogła wypróżnić zawartość szkolnej szafki. Książki dzieci przechowują w szkole, chyba że któraś jest im potrzebna do odrobienia zadań domowych, wtedy przynoszą do domu. Nat twierdzi, że tego towaru uzbierało się ładnych kilkadziesiąt kilogramów. Przyznaję jej rację. Co roku w dzień zakończenia roku szkolnego dzieci wracają ze szkoły objuczone jak cygański tabor. Znoszą tylko zeszyty, bo książki są wypożyczane przez szkołę i w niej zostają dla kolejnych roczników. Co roku Nat dźwiga trzydzieści kilogramów samych tylko zeszytów i skoroszytów. Jeżeli wliczyć teraz w to masę książkową, to uzbiera się z sześćdziesiąt kilogramów. Umawiamy się, że gdyby zamknęli szkołę, ma zadzwonić i przyjadę ją odebrać.
Próbuję się skupić, bo wciąż zastanawiam się, w co zainwestować. Giełdy odbiły się od dna i rosną. Wydaje mi się, że ten wzrost kłóci się z logiką, skoro w gospodarce panuje zastój. Tymczasem rządy dodrukowują pieniądze, których beneficjentami są głównie banki, to banki inwestują nadwyżki w giełdy, a jeżeli trend się utrzyma, to giełdy nie spadną, mimo że covid wpędzi gospodarkę w jeszcze większe kłopoty. Nie stać mnie na kupno akcji spółek, które wkrótce zaczną kuleć. W odróżnieniu od banków mogłabym stracić własne pieniądze.
Przeszukuję apteczkę. Mamy tylko ibuprofen. Ibuprofen zbija gorączkę, a to gorączka ma zabijać wirusa. Muszę kupić paracetamol, tylko ile? Gdybyśmy zachorowali wszyscy jednocześnie i powaliła nas katastrofalna gorączka… tabletki przyjmuje się co cztery godziny, to jest sześć tabletek na dobę dla osoby, osiemnaście dla trójki… uwzględniając, że po trzech dniach któreś z nas doczołga się do apteki. Staram się myśleć pozytywnie. Potrzebujemy około sześćdziesięciu tabletek. W sklepie internetowym zamawiam trzy paczki paracetamolu, wrzucam do koszyka cynk, witaminę C i D. Maseczek i stężonego alkoholu brak. Zakupy potwierdzone, za dwie godziny mam się zgłosić w aptece po odbiór towaru.
Koleżanka mojej mamy, też dentystka, pracowała onegdaj w gabinecie stomatologicznym przy szczecińskim Polmosie, a kiedy padł jej autoklaw, żartowała, że nie musi zamykać gabinetu, bo nie ma potrzeby sterylizować narzędzi, jako że ma do czynienia z wysterylizowanym pacjentem.
Przypominam Jarkowi, co zrobiłam z zapasami sprezentowanej nam whiskey, której i tak żadne z nas nie pije. Żałuję, że przerobiłam whiskey na sosy do mięs i oboje wybuchamy śmiechem.
O trzynastej dzwoni Nat. Szkołę jednak zamykają. Kilka minut wcześniej rząd wydał komunikat: przerwa potrwa do dwudziestego szóstego kwietnia. Głos Nat drży, jest przerażona, pogubiona, rozdarta, nie wie, co o tym sądzić, nie chce jej się „teraz gadać”.
Biegnę do auta. Mówię Nat, że przyjadę za kilka minut. Okazuje się, że już jest w drodze. Wiezie ją mama Miry. Mama Miry, Paula, ma jeszcze do obskoczenia trzy szkoły, przy piątce dzieci jest w ciągłym ruchu. Nat podjeżdża pod dom. W podziękowaniu wręczam Pauli siatkę pomarańczy. Taki odruch. Nie całujemy się już w policzki na powitanie. Ona mówi do mnie przez lekko uchyloną szybę, ja zachowuję dwumetrowy dystans. Dla mnie, dalekowidza, dystans nigdy nie stanowił problemu, raczej jego brak. Bez okularów nie widzę twarzy rozmówcy, kiedy stoi za blisko. Jednak kiedy obie tak od siebie uciekamy, jest dziwnie, obco, daleko. Czuję, że w oku kręci mi się łza. "Wiesz – mówię - jak to się skończy, musimy się spotkać"… Nie kończę, bo wybucham płaczem. Odjeżdża obiecując, że zadzwoni.
Chcę pogadać z Nat, ale ona zamyka się w swoim pokoju, wciąż nie chce jej się o TYM gadać. Zostawiam ją w spokoju i jadę do apteki odebrać zamówione leki. Przed wejściem stoi samotna staruszka, chcę ustawić się za nią i dopiero w tym momencie dostrzegam, że dwa metry dalej stoi młoda dziewczyna, kolejne dwa metry za nią mężczyzna, dwa metry dalej staruszek. Łańcuszek ludzki ciągnie się na długości trzydziestu metrów wzdłuż budynku i jeszcze zawija za rogiem. Rezygnuję ze stania, chcę wracać do domu, chcę porozmawiać z Nat, przytulić się do Jarka, chcę obudzić się z tego koszmaru.
Już w trasie postanawiam zboczyć z drogi i odwiedzić inną aptekę. Powstała rok wcześniej, a znając zachowawczość Szwajcarów podejrzewam, że nie przyzwyczaili się jeszcze do nowego miejsca. Może przy odrobinie szczęścia nie będzie tam tłumów. Podjeżdżam na pusty parking. W aptece nie ma ani jednego klienta. Alleluja. Proszę o sześćdziesiąt tabletek paracetamolu, sprzedawca może sprzedać tylko dwadzieścia na osobę, taki prikaz. Tłumaczę, że jest nas troje, że jak się pochorujemy… Płacę za dwadzieścia i rozważam ponowne ustawienie się „w kolejce”, jednak uznaję, że taka bezczelność podpadłaby nawet pokojowo nastawionemu Szwajcarowi. Proszę więc o paczkę Panadolu, to też paracetamol, tylko pod inną nazwą handlową, sprzedawca puszcza do mnie oko i kasuje, mam czterdzieści tabletek, czy poprosić o Dafalgan… Nie, bez przegięć, już jestem szczęśliwa… jestem… jestem szczęśliwa!
Zamykają granicę. Trump zamknął ją dla Chińczyków już w styczniu, za co przylepili mu łatę ksenofoba. Teraz zamykają się granice Schengen. Polska była pierwsza, Niemcy, Francja i poszło. Żadne państwo nie czekało na decyzję UE, każde walczyło na własną rękę, każde broniło się samo, zjednoczone interesem narodu. Polak za Polaka, Włoch za Włocha, ja i Jarek za Nat. Łączą nas więzy krwi, mentalność i wspólne wartości, i tego nie zmienią żadne sztuczne zbiurokratyzowane twory.
Martwię się o mamę. Jest sześćdziesiąt lat starsza od Nat i obie są zasilane uranem, nie ma co ukrywać, że ja też. Żadna z nas nie jest w stanie usiedzieć w miejscu. Mama, lekarz starej daty, najpierw odbyła gruntowne studia medyczne, aby potem przez kolejny rok studiować stomatologię. Jest świadoma zagrożenia. Boi się iść do apteki i na pocztę, ale ciągnie ją z bloku na działkę. Codziennie z twarzą opatuloną szalikiem wsiada do autobusu linii siedemdziesiąt pięć i po piętnastu przystankach dojeżdża do swojego ogrodu, oazy ciszy, raju pracoholika. Przekopuje grunt, bieli drzewa, sprząta altankę i wraca do pustego mieszkania, do krzyżówek i szarad, do „W tyle wizji” i „Wiadomości”, do życia w strachu przed wirusem. Dzisiaj wypróbowała, ile czasu zajmie jej dojście na działkę na piechotę. Szła godzinę i boi się, że po dniu ciężkiej fizycznej pracy nie będzie miała siły wrócić.
„Kasiuniu, jak mi zabronią wychodzić z domu, to chyba oszaleję”, mówi, a ja chciałabym ją przytulić.
C.d.n.
Do spisania,
Katarzyna Sikora Boorowiecka

Komentarze
Prześlij komentarz