Moje pandemiczne pamiętniki w oryginale. Część dwunasta.
22 marca 2020
Przekopałam teren pod nowe grządki. Syzyfowa robota, bo tutaj w górach grunt składa się z kamieni i gliny. Nie wiem, jak długo potrwa cała ta kwarantanna, nie wiem, kiedy przestanę się bać chodzić do sklepu i czy wystarczy jedzenia dla wszystkich. Ale mam ogród i mogę być samowystarczalna przynajmniej jeśli chodzi o zioła i pomidory. Okazało się, że w kompostowniku mam ładnych parę taczek ziemi. Wystarczy wybrać z niej gałęzie i śmieci. Spulchniłam kompost widłami i wybrałam z niego śmieci, co zajęło mi dwie godziny. A kiedy zamierzałam załadować pierwszą porcję ziemi, okazało się, że koło w taczce sflaczało. Jarek nawinął na koło linę i kazał mi ją skręcać wokół kijka, proces miał na celu ściśnięcie koła, nie pytajcie, w jakim celu, bo po dziś dzień nie mam pojęcia. Lina zsuwała się z koła, a flak jaki był, taki został. Taczka jest bezużyteczna. Jarek nie zgadza się, żebym poszła pożyczyć od sąsiadów, bo obowiązuje izolacja i należy jej przestrzegać. Mówię, że założę grube rękawice i nie będę się do nikogo zbliżać, ale on nie ustępuje. Uświadomiłam sobie, że nawet skrzynki na listy nie tykam dłońmi, tylko podważam klapkę drewnianym kijkiem, a kiedy okazuje się, że w środku jest list, wracam do domu po jednorazową rękawicę i wydobywam przesyłkę. W końcu więc przyznaję Jarkowi rację. Nie ma sensu ryzykować dla głupiej taczki.
Ale to jeszcze nie jest koniec problemów. Nawet jeżeli doniosę ziemię w wiadrze, to nie mogę wysypać jej na stromym stoku, nie opłaca się, bo spłynie z pierwszym deszczem. Jarek znalazł drewniane płotki. Wkopie mi je. Przytrzymają ziemię. Cudownie. Cieszę się, że się przejął, nie uznał, że znowu przesadzam, bo tych kilka groszy niewydanych na koper, pietruszkę i pomidory "nas nie zuboży". Pojął, że w grę wchodzi coś ważniejszego: lepiej schodzić z drogi wariatce!
Stoję nad moją potencjalną grządką i staram się skoncentrować na tym, co mówi Jarek. Nie mam orientacji przestrzennej, nie rozumiem, kiedy mówi o topografii terenu, więc słucham, ale nie do końca. Okazuje się, że płotki należałoby wkopać pod kątem, pod jakim opada górka. Tu następuje demonstracja, po której wreszcie orientuję się, czemu służył cały ten niekończący się wykład: płotki miałyby być wkopane niesymetrycznie. Nie ma mowy! Na to się zgodzić nie mogę. To lepiej, żeby ich w ogóle nie było! Wariatka?! Jestem wściekła, nienawidzę chaosu. Musi być symetrycznie albo niech tego w ogóle nie będzie, odgrażam się. Jarek się wycofuje, nie z symetrii, ale w ogóle z całego projektu. Nie wkopię sama tych pieprzonych płotków… nie w ten górski "beton" podłoża.
Jestem wkurzona, więc żeby się uciszyć, a nie ma to jak robótki ręczne, robię na kolację pierogi z łososiem. Nat nie je glutenu, ale dla pierogów zrobi wyjątek. Jarek nie je go bezwarunkowo, więc będzie musiał sobie sam coś uwarzyć.
Po ulepieniu dwustu pierogów, co dało mi czas na przemyślenie wendetty, poświęcam się i wydłubuję farsz z kilkunastu pierogów. Robię kotlet dla Jarka, wariatka!? Choć jego wewnętrzny geodeta krzyczy o zmiłowanie, syty Jarek przystaje na symetrię. W efekcie pod dolnym płotkiem powstaje gigantyczna szpara, którą łatamy kamieniami przywleczonymi z naszego górskiego strumienia. Mam swoje grządki. Hurra.
Wystarczy wtargać ziemię z kompostownika. Wybiła dwudziesta pierwsza. Sąsiedzi wrzeszczą i tłuką w gary. Dziękują służbie zdrowia za poświęcenie się dla społeczeństwa. Tyle że to darcie się nie jest zdrowe, nie brzmi jak spontaniczny okrzyk radości czy jak wiwat. To dziki, pozbawiony wesołości ryk tłumu, który odreagowuje stres wcześniej zalewany alkoholem. Boję się, jak ta histeria wpłynie na psychikę dzieci. Staram się skoncentrować na pracy. Chcę paść z wykończenia. Przespać noc. Chcę się wyłączyć i przestać myśleć.
Noc jest bezksiężycowa, a ja ślizgam się po skarpie, nosząc wiadra kompostu z dołu w górę, i znów w górę i w górę. To tylko trzydzieści metrów. Sześćdziesiąt w tę i z powrotem. Nachylenie terenu wynosi pięćdziesiąt stopni. Dam radę. Jeszcze kilka wiader. Tyle że nic już nie widzę, a na dodatek rosa pokryła zbocze. Poślizgnęłam się, a ziemia wysypała się z wiadra. Kiedy próbowałam złapać równowagę, strzeliło mi w kolanie.
Niech to szlag!
C.d.n.
Do spisania,
Katarzyna Sikora Borowiecka
Komentarze
Prześlij komentarz