Moje pandemiczne pamiętniki w oryginale. Część ósma.
15 marca 2020
Budzę się o siódmej rano. Z niewyspania boli mnie głowa, a z nerwów ścierpła prawa noga. Nie ma szans, już nie zasnę. Wypijam półtora litra wody i wsiadam na rower stacjonarny. Po godzinie pedałowania mniej więcej nadaję się do życia.
Dla poprawienia efektu wypijam jeszcze zieloną herbatę i włączam ekspres do kawy, zanim się nagrzeje, głaszczę kota stalkera. Zawsze kiedy mam gorszy dzień, snuje się za mną jak cień. Jest obok nawet w łazience, kiedy biorę prysznic. Nagle przestaje bać się wody. Dokładnie rok temu przygarnęłam Miecię - baristkę z ochronki dla zwierząt, nikt nie zna dokładnej daty jej urodzin, więc uczcimy je dzisiaj.
Ekspres wypluł już z siebie kawę do filiżanki. Dolewam śmietany, mieszam i nalewam kici łyżeczkę białej etiopskiej do spodeczka. Miecia mlaszcze. Słońce wychyliło się zza sąsiedniego domu, zalewa światłem kuchnię. Spoglądam w komórkę. Odbite telefonem światełko/zajączek skacze po drzwiczkach kuchennych szafek, a Mieci w to graj.
Czytam statystyki: w Szwajcarii od wczoraj podwoiła się ilość chorych. Mamy już dwa tysiące przypadków. Jedna osoba zaraża nie sześć, nie dziesięć, ale jedną osobę. Nie jest aż tak źle, jak nas straszyli. W dodatku teraz, kiedy przystaliśmy na izolację, ilość zakażeń spadnie, to jasne. Szpitale będą miały czas na przygotowanie infrastruktury, zakup respiratorów, środków ochronnych i leków. Jeżeli tak na to patrzeć, izolacja ma sens i nikt się na razie nie buntuje. W tej chwili wirus nie ma szans się roznieść, ale co się stanie potem, kiedy już pozwolą dzieciom wrócić do szkół, a restauratorzy i inne branże zamknięte w czasie pandemii powrócą do pracy, tego nikt nie wie. Zastanawiam się jak długo potrwa izolacja. Na razie mówią o sześciu tygodniach, ale to się może przedłużyć.
Koleżanka pisze, że z podróży służbowej do Tajlandii wróciła do innej rzeczywistości, wróciła do światła w lodówce. Przez dwa tygodnie była oderwana od Szwajcarii, dlatego pyta, co powinna kupić, bez czego się nie obędzie w dobie covida. Na wszelki wypadek doradzam zakup paracetamolu. Opowiada, że pojechała zrobić zakupy na resztę niedzieli w maleńkiej sieciówce przy dworcu.
„Wszystko jest, ale wyobraź sobie - pisze - w megapromocji sprzedają też trzy paki makaronu z trzema słoikami sosu pomidorowego!” „Kupiłaś?” „Tak”, odpowiada i wybucha śmiechem.
Natalka je późne śniadanie. Zwykle dotrzymuję jej towarzystwa, ale dzisiaj nie mogę znaleźć sobie miejsca. Postanawiam poćwiczyć jogę. Od lat ćwiczę z Adrian, amerykańską aktorką, która ma kanał na YouTubie, a tam chyba z tysiąc filmików z sesji jogi na każdą okazję i przypadłość. Znajduję odcinek na doładowanie się energią. Działa. Tylko co ja mam z tą energią teraz zrobić. Postanawiam pojechać do punktu eko, żeby wyrzucić posegregowane śmieci, bo uzbierało się osiem potężnych toreb. W drodze powrotnej spotykam sąsiadów. Wszyscy mają potrzebę pogadać. Do tej pory przeważanie tylko machaliśmy do siebie, pozdrawiając się. Znamy się z corocznych spotkań na święcie sąsiadów. Każdy blok, dzielnica i wioska, miasteczko i miasto w Szwajcarii w trzecią sobotę maja organizuje imprezkę i ludzie chętnie się gromadzą, przynosząc na szwedzki stół wszystko, czym chata bogata. Rozmawiam z każdym, kogo spotkam. Mówię przez uchyloną szybę. Sąsiedzi zachowują bezpieczną odległość. W efekcie krzyczymy do siebie: "Jakby co, jakby cokolwiek było potrzebne, jakby się skończyło, to wiecie, gdzie nas szukać". I znów w oku kręci mi się łza.
Silę się na żart, żeby znów nie wybuchnąć płaczem. „Czy nie sądzisz, że głównym skutkiem ubocznym trzymania się na dystans będzie zapalenie strun głosowych?” Nikt się nie śmieje. Co się stało z waszym poczuciem humoru, ludzie?!
Jarek pozbierał numery telefonów strategicznych sąsiadów, założy na WhatsAppie grupę dzielnicowego wsparcia, zastanawiam się jak ją nazwać… „Na dobre" czy "Na złe?”
W domu, już w zasięgu sieci, mój telefon piszczy jak oszalały. Do skrzynki na WhatsAppie wpadają dziesiątki wiadomości. Piszą bliscy znajomi, ale też i ludzie, których nie widziałam od roku. Pisze sąsiadka. Wypytuję wszystkich o zdrowie, o to, czy się boją, jak bardzo się boją, czy bardziej tego, że rozchorują się na covida, czy utraty pracy.
Statystyczny obywatel świata ponoć bardziej boi się zachorować. Szwajcarzy, z którymi rozmawiam, to nie musi być reprezentatywna grupa, ale ci moi Szwajcarzy boją się upadku gospodarki. Pytam, jak się czują dzieci. O dzieci martwię się najbardziej. Jednak w natłoku informacji nie docierają do mnie odpowiedzi, w dodatku od nadmiaru wrażeń zaczyna boleć mnie głowa. Nie odpowiadam indywidualnie, nie da się. Zamiast tego puszczam do wszystkich wiadomość, żeby pisali, gdy będą potrzebowali pomocy, zakupów, leków, opieki nad dziećmi, kiedy powali ich choroba. Pomożemy!
Mam dość na dzisiaj. Nie przyswoję więcej ludzkiego strachu. Chciałabym obudzić się z koszmaru, ale ten trwa. Przełączam WhatsApp w tryb wyciszenia. Wycofuję się rakiem. Telefon nie piszczy już, donosząc o kolejnych wiadomościach, ale i tak nie potrafię przestać się martwić.
Dla wyciszenia myśli wskakuję na rower stacjonarny. Odwalam godzinny trening, ale czuję niedosyt, więc znów robię jogę z Adrien. Jeden, drugi, trzeci seans, jednak niepokój nie chce mnie opuścić. Mantra, ból mięśni ani medytacja nie są w stanie odciągnąć moich myśli od covida-19. A co gorsze od tego, jak będzie wyglądał świat po pierwszej fali zarażeń.
Z poczucia obowiązku dzwonię do mamy. „Boję się, Kasiuniu”, mówi na koniec rozmowy. Wierzę jej, ale nie przyznaję racji. Mówię, że trzeba walczyć, nie należy się poddawać. Do kogo ja to mówię, czy faktycznie do mamy?
Na kolację robię hamburgery. Nat mogłaby jeść mielone kotlety o każdej porze dnia i nocy. Nie, nie narzeka na brak apetytu, nigdy nie wybrzydzała przy jedzeniu, a teraz jako typowa nastolatka je, jakby nie miała dna. Jako że mamy być bezglutenowi, zamiast w bułkę pakuję mięso w czipsy z sera, które upiekłam kilka chwil temu. Do tego korniszony, cebula, pomidory, ketchup i majonez. Mogłabym otworzyć restaurację i ubiegać się o gwiazdki Michelina. Lubię gotować, sprawiać ludziom radość jedzeniem. Zastawiam pysznościami stół, jest pełno, kolorowo i wielosmakowo. Wyobrażam sobie, że usiądziemy razem i przy jedzeniu będziemy toczyć długie rodzinne rozmowy. Tymczasem jedzenie znika z talerzy w błyskawicznym tempie. A ja się zastanawiam, czy możliwe jest, że każde z nas w poprzednim życiu głodowało. Dzielę się tym przemyśleniem i wszyscy wybuchamy śmiechem. Rozmowy toczą się dopiero przy herbacie, którą parzy ten, kto zjadł jako pierwszy. Przy filiżance earl greya można posiedzieć, pogadać i parsknąć śmiechem. Dobrze jest nam razem, niepotrzebnie się martwiłam. Uwielbiam herbatę z cytryną.
Wypytuję Nat, czy nie tęskni za koleżankami. Mówi, że jeszcze nie. Każę jej się ubierać, pójdziemy na spacer. Jarek krzyczy, że idzie z nami.
C.d.n.
Do spisania,
Katarzyna Sikora Borowiecka
Komentarze
Prześlij komentarz