Moje pandemiczne pamiętniki w oryginale. Część dziewiąta.





16 marca 2020

Dzwoni mama. Twierdzi, że Marcin zwariował. Kupił jej paracetamol, witaminę D, C i cynk. Zrobił takie zapasy, że leków wystarczy jej do końca życia.

Nawet tak nie żartuj, mamo!

„Dzięki za leki dla mamy, Marcin”, piszę na WahtsAppie.

Nat powinna zacząć dzisiaj lekcje online, tymczasem nikt do nas nie dzwoni. Nie dostałam też żadnej informacji na maila. Rozmawiam z Paulą, mamą Miry. Mira wpadła w amok i od rana stara się nadrobić materiał. Tego dnia prześlęczała nad zeszytami sześć godzin. Mówię jej, że Nat też boi się, bo samodzielnie nie da rady się przygotować.

Chcę dzwonić do wychowawczyni szkolnej, chcę się dowiedzieć, kiedy zaczną się lekcje online, chcę jej opowiedzieć o obawach uczniów. Ale Nat zbywa mnie, twierdząc, że mój strach o jej strach jest nieuzasadniony, bo ona się boi, ale nie do końca. A w ogóle to coś zmyślam. „Jestem paranoiczką”, mówię. „Wcale tak nie twierdzę”, odpowiada Nat i dodaje, że znowu coś zmyślam. Jarek wchodzi do socjalnego, taką funkcję teraz pełni nasza kuchnia, i dopytuje się, o co się kłócimy. „Bo mamusia”, forma zdrobniała ma podtekst sarkastyczny, gdy Nat wpada w gniew, „Mamusia znowu coś zmyśla”, podsumowuje i odmaszerowuje do swojego pokoju. A ja w istocie się boję nierealności tego, co się wokół nas teraz dzieje.

Od Violet dowiaduję się, że nauka w szkole prywatnej ruszyła pełną parą. Dyrekcja już od pięciu tygodni przygotowywała się do nauczania online, wszystko zapięte na ostatni guzik. Tego ranka dzieci ubrane w pidżamy spotkały się na Zoomie, opowiada, masa była przy tym śmiechu i ekscytacji.

Ten sam kraj, to samo miasto, szkoły przy tej samej ulicy. Jedna się przygotowała, a druga, obudziła się z ręką w nocniku. Mało tego, dopiero co rusza z projektem napisania własnego Zooma. Jarek, który wie wszystko o programowaniu, puka się w czoło. Piszę list do wychowawczyni, z zapytaniem dlaczego szkoła nie chce skorzystać z istniejących gadaczek. Do wieczora nie dostaję odpowiedzi.

Gdybym odważyła się polecieć do mamy dziesiątego, już dzisiaj miałabym wrócić z Polski. Istniało ryzyko, że nie wpuściliby mnie do Szwajcarii, bo nie mam tutejszego paszportu. Za dobrą monetę biorę dzisiejszą wiadomość od agencji: od jutra odwołano większość lotów, a te nieliczne, nieodwołane, służą tylko sprowadzaniu obywateli do ich ojczyzn.

Aby uczcić kolejny łut szczęścia, zapraszam Peggy na piwo.

Wpada o szesnastej na imprezkę nad rzeczką. Pod pniem, na którym usiądzie Peggy, zostawiam puszkę zmrożonego piwa i plastikową szklankę. Wszystko zapakowałam w jednorazowe sterylne woreczki. Peggy siedzi na brzegu od strony parku, ja na omszałym korzeniu drzewa w moim ogrodzie. Dzieli nas koryto górskiej rzeczki. Wartki strumień zagłusza słowa Peggy. Parkową alejką wijącą się wzdłuż koryta rzeki przechodzą ludzie. Przyglądają się nam, zagadują, mijają, życząc nam zdrowia. Starszy pan pyta, dlaczego nie pijemy wina, i gdybyśmy miały ochotę, mógłby do nas wpaść z butelką z zaprzyjaźnionej winnicy. Zgadzamy się i to z przyjemnością.

Poszczególne grupki spacerowiczów zachowują między sobą dwumetrowy dystans. Czekają, aż nadchodząca z naprzeciwka rodzina przekroczy mostek, aby samemu skorzystać z przejścia. Ledwo słyszę, co mówi Peggy, ale jej obecność podbudowuje mnie na duchu.

Peggy krzyczy, że nasza znajoma lekarka, na czas covida przeniesiona z psychiatrii na izbę przyjęć, ma pod opieką wraz z inną lekarką trzech pacjentów i obie potwornie się nudzą. Znajoma chce wracać na psychiatrię, ale przełożeni zignorowali jej prośbę. Zatrudnieni w szpitalu studenci ostatniego roku medycyny i wojskowe służby medyczne też nie mają pracy. Wpadają na siebie i robi się niepotrzebny bałagan.

Tymczasem media grzmią, że nasz kanton Vaud, po Ticino i Valais, odnotował najwięcej przypadków covida w Szwajcarii. Nie dziwię się, skoro jesteśmy tak blisko Włoch, mamy podobną ilość zachorowań na głowę. W tej chwili hospitalizowanych jest pięciuset pacjentów. Gdyby zastanowić się nad tym na trzeźwo… Jestem w połowie szklanki piwa, podczas gdy słońce świeci mi prosto w twarz i robi się nieprzyjemnie gorąco, a myślenie przychodzi z coraz większym trudem. No więc, zastanawiam się głośno, czy pięćset osób nie zmieściłoby się w jednym większym szpitalu. Zapada cisza. Przechodnie też się zastanawiają, ale nikt nie zabiera głosu. Każdy, kto nie ma wyboru, korzysta z przymusowego urlopu.

Szczęśliwie wolno nam spacerować, robić zakupy, a władze chwalą nas za zachowanie dystansu i zdyscyplinowanie. Przy tak małej liczbie chorych i mniejszej niż nas straszono, na podstawie modeli, liczbie zgonów, uwięziony naród byłby zdolny do zrywu. Jednak na razie każdy stara się skupić na sobie, na pozbyciu się strachu i na swojej rodzinie. I tak pewnie dojdzie do zrywu. Prędzej czy później do niego dojdzie. Tak mi się wydaje.

Na razie władze są spokojne, Szwajcarzy są karni, słuchają zaleceń.

Wieczorem puka sąsiadka zza płotu. Wprowadziła się pół roku temu do wyremontowanego domu, po czym okazało się, że cały ten remont to był pic na wodę i trzeba remontować od nowa. W ten sposób od sześciu miesięcy żyjemy na budowie. Sąsiadka przyszła po zgodę na postawienie szklarni. Mieliśmy się izolować, a tu życie toczy się jak w ulu.

W Szwajcarii istnieje wymóg, żeby prosić sąsiadów o zgodę na to, co buduje się we własnym ogrodzie. Nieważne co: basen, altanę, szklarnię czy boisko do piłki nożnej, bez zgody ani rusz. O zgrozo, co z własnością prywatną?!

Sąsiadka opowiada, że jej siedmioletni synek też nie ma jeszcze lekcji, że tylko sporadycznie rozmawia z nauczycielką przez Zooma, że nauczycielka nagle się obudziła i poprosiła dzieci o namalowanie króliczka wielkanocnego. Sąsiadka twierdzi, że szybciej padnie, niż tamta zobaczy wielkanocnego króliczka. Bez namysłu wystawia serdeczny palec.

Szwajcarka wystawia władzy palec! Mówię jej, że jestem świadkiem zrywu i obie wybuchamy śmiechem.

Wieczorem dostaję wiadomość, że od jutra wszystkie sklepy (poza spożywczymi) i usługi, które nie są "nieodzowne", mają zostać zamknięte co najmniej do dwudziestego szóstego kwietnia. Zastanawiam się, z czego będą żyć zamknięci na czas pandemii fryzjerzy, drobni sklepikarze, którzy muszą opłacić czynsz za nieczynny lokal. Z czego utrzymają się budowlańcy i ich rodziny, stomatolodzy, okuliści, kosmetyczki, pracownicy agencji turystycznych, hotelarze i restauratorzy. Rząd oferuje nieoprocentowane pożyczki, ale to dla przedsiębiorców oznacza zaciągnięcie kolejnego długu.

Co się stanie z przemysłem, skoro tak wiele części sprowadzało się do tej pory z Chin i jak to wpłynie na ceny?


C.d.n.

Do spisania, 

Katarzyna Sikora Borowiecka

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Mądry hotel

Cisza!

Widzę światło