Moje pandemiczne pamiętniki w oryginale. Część dwudziesta trzecia.








11 maja 2020

Dzisiaj szwajcarskie dzieci wracają do szkół. Na razie do podstawówek, uczniowie liceów i szkół wyższych wciąż uczą się online. Jednak ze względu na rozmiar sal szkolnych i przepisy pandemiczne klasy zostały rozbite na połowy, w poniedziałek do szkoły poszły dzieci z nazwiskami z początku alfabetu. Nat, sponsorowana przez literkę „S”, dopiero jutro podejmie naukę. Będą chodzić naprzemiennie, w jednym tygodniu w dni parzyste, w drugim nieparzyste, aż do końca maja, potem zasady mają się zmienić, o czym poinformuje nas rząd.

W porze, kiedy kończy się lancz, przejeżdżałam koło szkoły. Na przejściu dla pieszych czekał tłum młodzieży. Nikt nie zachowywał dystansu. Ręka przy ręce, noga przy nodze, głowa przy głowie. Powiało zgrozą. Jak to jest możliwe, że osiem tygodni izolacji, osiem tygodni prania mózgów przez media, osiem tygodni straszenia obowiązkowymi szczepieniami, czipowaniem komórek i nas samych, że cała ta fala strachu nie zrobiła na dzieciach żadnego wrażenia? Okazuje się, że to jest możliwe. Mądre mamy teraz dzieci.

Czytam, że polski rząd wywalił sto osiemdziesiąt milionów złotych na sprzęt komputerowy dla dzieci, aby mogły tkwić w więzieniach własnych domów, ogłupiane strachem pod pretekstem powszechnego dostępu do zdalnej edukacji.

Boję się powrotu Nat do szkoły. Wiem, że lęk jest irracjonalny, więc staram się zrobić bilans zysków i strat w okresie „kwarantanny”: po kilkunastu godzinach pracy z ojcem Nat zrozumiała wreszcie matematykę i pojęła, jaką wartość ma pieniądz, próbowała wymusić na mnie zakup tableta, odmówiłam, twierdząc, że to zbędny wydatek, bo nikt nie wie, co stanie się potem. Może nie będzie już dla nas pracy, a w sytuacji optymistycznej pracodawcy na pewno obetną część pensji, żeby jeszcze bardziej nie pogrążyć się w długach. Nat nie obraziła się, tylko sama zabrała się za zarabianie. Utłukła niezły grosz, pracując jako beta tester programu komputerowego, i z własnej inicjatywy odzyskała pieniądze wpłacone na rzecz szkolnej wycieczki, którą odwołano już na początku marca, bo klasa Nat wybierała się na Sycylię, a Włochy już w lutym padły ofiarą covida.

Wielka szkoda tej wycieczki, bo dzieci przez dwa lata zarabiały na nią pieniądze, a to pakując zakupy w supermarkecie w okresie poprzedzającym święta, a to sprzedając ciastka własnego wypieku na deptaku w miasteczku. Za zgodą policji nieletni uczniowie mogą zarabiać na „zbożne” cele. Ciułanie odbywa się kosztem wolnych weekendów. Część uczniów nie może w tym uczestniczyć z powodów rodzinnych, ale Nat udzielała się zawsze i to w stu procentach. Popieraliśmy ją, odwiedzając w trakcie wachty w supermarkecie, popierali swoje dzieci inni rodzice, prosząc o zapakowanie w papier paczki sałaty i dorzucając się do skarbonki. Po stronie strat jest tylko ta wycieczka, za to korzyści z kwarantanny są ogromne.

Przypomniałam sobie moje dzieciństwo, miałam trzynaście lat, kiedy zaczęłam tłuc pierwsze poważne pieniądze. Mieszkaliśmy niedaleko stadionu szczecińskiej Pogoni. Nie potrzebowaliśmy włączać telewizji, żeby słyszeć transmisję z meczu, a kiedy rozgrywka się kończyła i stadion pustoszał, podkradaliśmy się z moją bandą na stadion przez dziurę w płocie. Pod ławkami leżały tysiące butelek po piwie i wódce. Zbieraliśmy te, za które można było dostać kaucję w skupie, zbieraliśmy makulaturę, a czasami pod gazetami znajdowaliśmy prawdziwe skarby: tatuaże z opakowań po gumach do żucia i drobniaki, które wysypały się z kieszeni podpitych kibiców. W dziecięcym wózku, który jako herszt bandy przechowywałam w naszej piwnicy, zwoziliśmy nasze zdobycze do mieszkania koleżanki. Płukaliśmy butelki, składaliśmy gazety w zgrabne pakiety, nie za ciężkie, żeby kilkuletni wspólnicy mogli pomóc nam je dźwigać, a szkło pakowaliśmy w wózek, żeby w poniedziałek po szkole dostarczyć na skup. Na początku lat osiemdziesiątych półki w sklepach społemowskich świeciły pustkami, za to prywatny warzywniak sprzedawał spod lady skarby, o których nasi rodzice na budżetowych pensjach mogli tylko pomarzyć: puszkowane ananasy, mleczna czekolada nadziewana orzechowym kremem, coca cola, 7 Up. Mogłam rozkoszować się słodkościami, wystarczyło zmusić się, żeby „pójść do pracy”. Proceder trwał, dopóki nie pojawiły się konkurencyjne szajki agresywnych nastolatków i lepiej było nie wchodzić im w drogę.

Za to na działce obrodziły jabłka, a mama koleżanki zdobywała dla nas papierosy Caro spod lady i znów interes się kręcił.

Kto wie, może te moje przypowieści o tym, jak to kiedyś było, jak się mogło zakombinować, o ile się chciało… podziałały na wyobraźnię Nat.

C.d.n.

Do spisania,

Katarzyna Sikora Borowiecka 



Komentarze

Popularne posty z tego bloga

To już jest oficjalne

Jak nie płacić za benzynę w Szwajcarii

Ring bokserski