Moje pandemiczne pamiętniki w oryginale. Część dwudziesta piąta.



18 maja 2020

Z powodu covida jeden tylko z parkingów w centrum Genewy nie zarobił około pięciu milionów franków. Miasto liczy gigantyczne straty. Policjanci, wcześniej czuwający nad naszym bezpieczeństwem, wrócili do wlepiania mandatów za złe parkowanie, za nieuiszczanie opłat w parkometrach, za przekraczanie prędkości.

Ktoś musi podratować budżet.

Tymczasem komentator w wiadomościach twierdzi, że jedno z drugim nie ma nic wspólnego.

W Afryce na covida zmarło dwa tysiące dwieście osób. To mniej niż w ośmiomilionowej Szwajcarii.

Eksperci tłumaczą, że tam społeczeństwo jest młodsze, bo średnia wieku wynosi dwadzieścia lat, a tutaj czterdzieści. Tam do średniego wieku dożywają tylko najsilniejsze osobniki, tam zażywają leki na malarię, które zabijają covida, tam zdrowo jedzą, bo bez konserwantów. A ja wyjmuję ze skrzynki kolejną prośbę o daninę na głodujące dzieci w Afryce. Na zdjęciu figuruje dzieciątko wyglądające jak szkielet obciągnięty skórą.

Donald Trump deklaruje, że od dwóch tygodni profilaktycznie zażywa Hydroksychlorochinę, lek stosowany w przypadku zakażenia malarią, którym szprycują się także Afrykańczycy. Odzew mediów jest natychmiastowy, słowa prezydenta „zażywam, bo nie mam nic do stracenia” obrócone są w zamach na życie narodu. Prezydent reklamuje lek, który zagraża ludzkiemu życiu.


19 maja 2020

Jedziemy z Nat do Lozanny, żeby oddać do wypożyczalni łyżwy. Nie, nie mają pretensji o to, że oddajemy po terminie, wiadomo, covid. Ale sprzęt odbierają w drzwiach, bo Nat nie wzięła ze sobą maseczki. Przejechałyśmy czterdzieści kilometrów, więc żeby się nie zmarnowało, w drodze powrotnej zahaczamy o Ikeę. Nat stęskniła się za pulpetami mięsnymi i filetami z okonia, a ja zrobiłabym wszystko, żeby choć raz nie musieć gotować. Parking jest zapełniony po brzegi, ale w końcu udaje nam się znaleźć wolne miejsce. Z windy lepiej nie korzystać, więc schodzimy po schodach, starając się zachowywać bezpieczny dystans. Kiedy znajdujemy się na poziomie parteru, oczom naszym ukazuje się ciągnąca się na kilometr kolejka, która wije się między taśmami rozpostartymi na całej szerokości wielgaśnego parkingu vis-à-vis sklepu. Kolejka jak na lotnisku do przeprawy paszportowej, kolejka zachowująca odstęp, kolejka jak u Shreka do Farqworldu. Idzie dość szybko. Wąskim gardłem okazują się panie przy wejściu, płynem dezynfekującym spryskujące dłonie, uchwyty wózków i z powodu huraganowego wiatru również nasze ciuchy. I kiedy już z grającymi marsza kiszkami stajemy pod drzwiami, oczom naszym ukazuje się plakat informujący, że restauracja jest nieczynna.

Za to z bistro pachnie żarciem, więc gnamy w tamtą stronę. Znów stajemy w kolejce, znów pojawia się pani opryskująca nas środkiem dezynfekującym, znów czekamy. A kiedy udaje nam się dotrzeć do kontuaru, jesteśmy tak głodne, że Nat zmawia podwójną porcję pulpetów, a ja podwójnego hot doga z poczwórną porcją majonezu i ketchupu. Niech to, niech mi rośnie brzuch, nienawidzę każdego potencjalnego orędownika diety bezglutenowej.

Przy okazji zaliczamy jeszcze sklep budowlany i znów pasaż ogrodzony biało-czerwonymi taśmami, znów stanie w niekończącej się kolejce, znów opryskiwanie środkiem dezynfekującym po wózkach, rękach, po sukience i skórzanej torebce, może się nie wybarwi. Znów zachowujemy dystans i wreszcie zwycięsko wymaszerowujemy z nowymi wycieraczkami do butów, bo tamte, stare, dziesięcioletnie, już się rozpadły w drobny mak. Gdyby nie izolacja, pewnie nie zwróciłabym nawet na to uwagi. Jarek kupił ręczną piłę do drewna. Powinien być zadowolony, ale nie jest, bo nie wykazałam entuzjazmu w sprawie zakupu odkurzacza przemysłowego. Trzeciego do kolekcji, serio?!

Natalka jeszcze na chwilę biegnie do outleta po buty sportowe. Jarek jest wkurzony, nienawidzi chodzić po sklepach i nie kupił odkurzacza. Ja jestem wkurzona, bo go zabrałam na zakupy. Teraz chodzi niewyraźny, niekontaktowy, obcy i wściekły. Nat denerwuje się: „Po co zgodziłaś się, żeby tata jechał z nami, mamusiu?!”

Nat dzwoni, że znalazła sportowe buty. Zostawiam Jarka z wózkiem, z autem, z niezadowoleniem, i na piechotę grzeję do outletu, żeby zapłacić za buty.

Wieczorem Jarek mówi, że gdy go zostawiłam, wsiadł do auta, a potem krążył w kółko po okolicy, klnąc cały ten wypad w żywy kamień.

Przez całą noc śnią mi się te zakupy. Wyobraźnia dorzuca do tego podróż służbową, zagubione bagaże, spóźniony pociąg, dwa indyki, które mam upiec na za godzinę, a jeszcze nawet ich nie oskubałam. Obrażam się na skurczybyka, który stawia mi to wyzwanie, a tu znów mam pojawić się na wernisażu kogoś, kogo doceniam w domu, którego adresu nie zna nawet artysta. Błądzę autem po mieście, żeby odnaleźć chałupę, i nagle pływam na pontonie, spadam wielgaśną ślizgawką, ponton pęka, a za chwilę już grzeję formułą jeden, halsując jak na żaglówce. Rano budzę się bardziej zmęczona niż przed pójściem spać.


C.d.n.

Do spisania, 

Katarzyna Sikora Borowiecka

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

To już jest oficjalne

Jak nie płacić za benzynę w Szwajcarii

Ring bokserski