Moje pandemiczne pamiętniki w oryginale. Część dwudziesta druga.



4 maja 2020

Już jestem wykąpana i ubrana w pidżamę. Wychodzę do ogrodu, żeby wypalić ostatniego dzisiaj papierosa, potem umyję zęby i pójdę spać. Taki tam codzienny rytuał. Noc jest ciepła. Przechadzam się po trawniku boso. Miecia kroczy za mną jak cień. Jej oczy świecą się na zielono, kiedy podchodzi do mojej stopy. Najpierw ją liże, aby po chwili wbić w nią ostre jak igiełki zęby. Przeganiam ją, ale wraca, żeby przystąpić do kolejnego ataku. Jest zachwycona, bo wpadła na pomysł, jak mnie rozbawić, żebym absolutnie nie szła jeszcze spać, bo ona dopiero zaczęła się budzić. Klaszczę w dłonie, żeby przegonić Miecię po ogrodzie. Pobiegła, żeby standardowo schować się przede mną za rogiem domu. A mnie z jakiegoś powodu przypomniały się słowa złotoustego Elona Muska: „Jeżeli nie tworzysz rzeczy, to nie masz rzeczy”. Powiedział to w wywiadzie z Joe Roganem, a jego słowa stały się refrenem ery covida.

Spoglądam w gwiazdy i nie mogę uwierzyć własnemu szczęściu. Po niebie sunie kolejny starlink! Jest wyżej niż ten poprzedni. Jakieś dwie trzecie nad ziemią. Jestem zaskoczona, ale i wniebowzięta. Znów stałam się świadkiem wiekopomnego wydarzenia. Pociąg sunie na południowym wschodzie, jest bardzo wysoko. Muszę zadzierać głowę, żeby go widzieć. Równocześnie popatruję, czy zza rogu domu, w wiadomym celu, nie nadlatuje biały pluszak. Sznur satelitów sunie po niebie. Pierwszy błyska ostrym światłem, a reszta, zmatowiała, snuje się za nim po sznurku. Wrażenie jest tak samo mocne jak poprzednio.

Bardzo żałuję, że Nat i Jarek tego nie widzą. Już trzy razy wyciągałam ich w czarną noc, żeby też mogli się zachwycić, ale za każdym razem skucha: a to chmury, a to deszcz, a to za górami. A tu wychodzę, ot, tak sobie, żeby zaczerpnąć świeżego powietrza, i jest. Bingo!

Ze względu na protest astrologów Musk obiecał zamaskować te satelity. Ciekawe jak… Wyśle faceta z puszką czarnej farby? Zanim dojdzie do kamuflażu, chciałabym, żeby wszyscy to zobaczyli, a zawsze jestem samotnym świadkiem i trochę mi żal.


7 maja 2020

Pojechałyśmy z Nat na wycieczkę do Crassier na przejście graniczne z Francją. Jasne, że nie spodziewałyśmy się, że szwajcarscy celnicy ukłonią nam się w pas, a Francuzi przyjmą nas z otwartymi ramionami, ale mimo to widok był przygnębiający. Oba pasy ulicy zastawione zostały dwoma rzędami metalowych barierek sczepionych ze sobą łańcuchami i kłódkami. Do barierek przymocowano biało-czerwoną taśmę, a na środku znak zakazu wjazdu. Dalej na metalowym kołku wisiał plakat nakazujący nam zostanie w domu. Przypomniały mi się polskie filmy opowiadające o wydarzeniach z drugiej wojny światowej i po plecach przeszedł dreszcz. Udając, że sprawdzam coś na telefonie, zrobiłam tej barykadzie serię zdjęć. Publikowanie zdjęć z przejścia granicznego jest nielegalne, dlatego zachowam je dla potomnych.

W sklepach nie ma jajek, nie ma ich też na farmie.


10 maja 2020

Szwajcarski Dzień Matki. Najpierw obchodzę swoje święto razem ze Szwajcarkami, a potem z Polkami. Podwójnie świętujemy też Dzień Dziecka. Mamy dwa Dni Niepodległości, urodziny i imieniny. Szwajcarzy, którzy nie „kupują” obchodzenia imienin, są tak skołowani natłokiem moich rocznic, że myślą, iż mam dwa razy w roku urodziny.

Wniosek: Polacy na obczyźnie są dwa razy bardziej szczęśliwi.

Znalazłam w szafie kupon materiału, a potem przez cały dzień kombinowałam, co z niego uszyć. Po dziesięciu godzinach zszywania, prucia i znów zszywania uszyłam całkiem zgrabny t-shirt. Już w podstawówce chciałam być krawcową, ale rodzice wybili mi z głowy „te głupoty”, miałam się uczyć. Mam dwa fakultety, mogę już zostać krawcową.

Mama bardzo się za nami stęskniła. W każdej rozmowie pada zdanie „jak się zobaczymy latem…” Zastanawiam się nad zrobieniem testów na przeciwciała, może kiedy otworzą granice, mielibyśmy „dupokrytkę” i nie kazaliby nam spędzać dwóch tygodni na obowiązkowej kwarantannie. Tylko co właściwie pokazują te testy? Że miałeś,  że nie zarażasz, ale nie wiadomo, czy masz odporność i czy możesz zachorować powtórnie. Zdaje się, że na decyzje wakacyjne trzeba będzie jeszcze poczekać, bo sytuacja wciąż się zmienia. Dobrze, że w tym roku niczego nie zarezerwowaliśmy. Zwykle robimy to w marcu, a że ten był niepewny, daliśmy sobie spokój. Przegrane mają ci zapobiegliwi. Już przepadły im wielkanocne wakacje, a części poniesionych kosztów nie da się odzyskać. Nie wiadomo, czy podobnie nie będzie z rezerwacjami na lato.

Nat po raz pierwszy od ośmiu tygodni umówiła się z paczką przyjaciół. Chcą pojeździć na wrotkach po promenadzie nad jeziorem, pobyć razem i pogadać przy zimnej herbacie z modnego lokalu szybkiej obsługi obleganego wyłącznie przez nastolatków. Kolega Nat wspomniał o dystansie. Zastanawia się, dlaczego mieliby go nie skrócić. Nat śmieje się, nie rozumie, w jakim niby celu.

Nie komentuję.

Tymczasem Nat od rana upina ze swoich długich blond włosów wymyślną fryzurę. Te kunsztowne fryzy narodziły się w pierwszym tygodniu izolacji i Nat przechodzi w pomysłach samą siebie. Mało tego, z własnej inicjatywy wyprasowała sobie t-shirt.

My też po raz pierwszy wybieramy się na spotkanie ze znajomymi. Do oddalonego o dziesięć kilometrów miasteczka jedziemy na rowerach międzynarodową szosą numer jeden ciągnącą się wzdłuż północnego brzegu Jeziora Genewskiego. Kawiarenka mieści się przy lotnisku dla sportowych samolotów. Przy hangarach zebrał się spory tłum wpatrzony w beczkowaty samolot kołujący po trawiastym pasie startowym. To startuje kukuruźnik, pamiętający czasy drugiej wojny światowej, może nawet wcześniejsze. Głośny jak diabli. Oddycham z ulgą, kiedy oddala się, a wokół zapada cisza.

Czekamy już dobre pół godziny, ale nikt z obsługi do nas nie podchodzi.

Dopiero kiedy przyjeżdżają znajomi z dwójką dzieci, pojawia się kelnerka, gdzie tam pojawia, podbiega! I nie mogąc złapać tchu, bo taras jest ogromny, a dzień upalny, zasłania ciałem stolik. Nie wolno nam usiąść razem, bo jest nas sześcioro, a przy jednym stoliku siadają tylko cztery osoby, o ile nie są rodziną. Tak, rodzice posiadający czwórkę dzieci mogliby usiąść w szóstkę, ale państwo nie mieszkają razem, więc proszę się podzielić na grupy. Kelnerka bynajmniej się nie uśmiecha, cytując przepisy. Wiadomo, mogliby zamknąć jej knajpę.

Dokąd zmierza ten świat? Jak długo damy się wkręcać?

Dziwnie i zarazem sympatycznie wyglądało nasze przywitanie... Zwykle po szwajcarsku całujemy się trzy razy w policzki, tym razem każde z nas zastanawiało się na głos, jak postąpić. Wreszcie Jarek przejął inicjatywę i uściskał wszystkich po kolei i to dwa razy. Poszłam w jego ślady i zrobiło mi się ciepło na duszy. Ten odruchowy przed wybuchem covida gest, teraz otwarcie łamiący sanitarne przepisy znak rebelii, przywrócił mi poczucie rzeczywistości.

Przypomniałam sobie zasłyszaną gdzieś ideę stworzenia pandemicznej bransoletki. Może sama zaczęłabym takie wytwarzać. Dajmy na to biało-czerwony pasek, żeby kojarzył się z barwami Czerwonego Krzyża, a do niego przytroczona tabliczka, na której wygrawerowane byłoby jakieś ładne logo, nie wiem… może wąż oplatający krzyż, a zaraz obok przetłumaczona na kilkanaście języków informacja o tym, że właściciel posiada przeciwciała na covida-19, a ile granic do przekroczenia, tyle języków. Projekt do przemyślenia.

C.d.n.

Do spisania, 

Katarzyna Sikora Borowiecka

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

To już jest oficjalne

Jak nie płacić za benzynę w Szwajcarii

Ring bokserski