Moje pandemiczne pamiętniki w oryginale. Część trzydziesta.



Na zdjęciu jest moja mama z maleńką Nat. 


9 czerwca 2020

Kolejny dzień zluzowania.

Wypady z Peggy do Genewy to wydarzenie samo w sobie. Najpierw kupujemy to, po co przyjechałyśmy, a na deser walimy do butików najdroższych światowych dizajnerów, żeby przeżyć coś w stylu nocy muzeów. Nacieszyć zmysły kolorami, zapachami, fakturami i przyjemnością oglądania siebie w ciuchach uszytych tak, że nasze piersi unoszą się dumnie jak u nastolatek, talii pozazdrościć nam mogą osy, a tyłków korporacja ubezpieczeniowa na usługach Jennifer Lopez.

W zwykłych sklepach wywieszki krzyczą o pięćdziesięcioprocentowych rabatach. Dizajnerskie butiki nie obniżyły cen, a mimo to towar jest mocno przebrany. W większości na wieszakach pozostały tylko duże rozmiary. Podejrzewam, że w trakcie pandemii dizajnerzy wpuszczali wierną klientelę tylnymi drzwiami.

W butikach zawsze byłyśmy jedynymi klientkami otoczonymi przez liczną obsługę chętnie prezentującą nam towar i otwarcie zdegustowaną, kiedy wychodziłyśmy z pustymi rękami. Tak, zniżki będą, jak co roku, zaczną się drugiego lub trzeciego lipca, mówią i potwierdzają, że więcej towaru zjedzie z opóźnieniem spowodowanym covidem.

Niespodzianka spotkała nas u Christiana Louboutina. Nie dość, że wypryskano nam ręce, to jeszcze podeszwy butów i kazano założyć maski. Gościu w rekompensatach, czyli butach męskich na dyskretnie wbudowanym siedmiocentymetrowym obcasie, przewłóczył nas przez całą tę sanitarną procedurę. Już zmęczona poddałam się jej bez protestu i kiedy znów, zamaskowanej, zaczęły parować mi okulary, powiedziałam basta! Dopóki nie skończy się cały ten covidovy absurd, nigdzie więcej nie wlezę!

W drodze powrotnej natknęłyśmy się na manifestację. „Black lives matter” głosiły hasła na sztandarach. Peggy chciała się dołączyć, a ja ciągnęłam ją w stronę dworca. Jak na jeden dzień miałam już dość emocji.


11 czerwca 2020

Od trzynastego marca analizuję rynki finansowe. Staram się nie zwariować, słuchając mainstreamowych mediów. Szukam, czego nie powiedzieli, a co naświetlili z przesadą. Sprzątam dom, ogarniam ogród, wysadziłam tyle pomidorów, ogórków, ziemniaków, sałaty i ziół, że powstało poletko uprawne o powierzchni nie do opanowania, jeśli idzie o ilość chwastów i łażących po wszystkim ślimaków. Deszczowy co roku maj zamienił się w mokry czerwiec. Jest tak zimno, że nie da się popływać w jeziorze. Do tych całych upraw doszło mi jeszcze okiełznanie ogromniastego trawiastego zbocza do skoszenia i drzewka owocowe, które zaczęłam prześwietlać już teraz, bo do jesieni na tych hektarach się nie wyrobię.

Codziennie gotuję dwa posiłki i zaczynam gonić w piętkę. Przygotowując produkty na obiad odkryłam w lodówce kawał karkówki z datą przydatności do dwudziestego szóstego kwietnia. Niedawno kupiłam taki kawał. Oszukali mnie?! Nie spojrzałam na termin przydatności? Dotykam, karkówka jest zimna, jakby kilka godzin wcześniej wyszła z zamrażarki. Problem polega na tym, że nie pamiętam, żebym ją stamtąd wyjmowała, a w domu nie ma nikogo innego, kto wpadłby na pomysł, żeby zatroszczyć się o posiłek. Test kota wykazał, że mięso jest zdatne do spożycia.

Zwariowałam albo powoli, ale konsekwentnie zapadam na Alzheimera. A jeżeli tak, to nie chcę, żeby oglądali mnie bezmyślną, śliniącą się i sikającą pod siebie. Błagam Jarka i Nat, żeby wtedy podali mi truciznę. Śmierć nie musi być bezbolesna, nie wrócę z zaświatów, żeby się na nich zemścić, bo i tak nic nie zapamiętam.

W telewizji przypominają, że piętnastego czerwca mają otworzyć granice z Schengen. Wiem już przynajmniej, dlaczego przełożyłam to mięso, żeby opróżnić zamrażarkę przed zakupami we Francji.

Potrzebuję odpoczynku, nie chcę więcej martwić się o zapasy, nie chcę tyle gotować, mam już dość, jestem wykończona. Potrzebuję wakacji, tylko dokąd jechać, żeby nie utknąć na dwa tygodnie kwarantanny?

Jakby covidowego szaleństwa nie było dość, wczoraj w wiadomościach powiedzieli, że pociąg bezpośredniej relacji Genewa - Lozanna wysadził czarnoskórego w naszej miejscowości. Mężczyzna przyznaje, że poczuł się jak król. Och, ileż razy przejechałam się z Genewy do Lozanny przez pomyłkę, wsiadając w intercity zamiast w pociąg regionalny, a potem musiałam wracać czterdzieści kilometrów z Lozanny do domu. Czasem konduktor kasował mnie za ekstrapodróż, a potem musiałam jeszcze płacić za bilet powrotny z Lozanny. Trafiają się w życiu takie bezmyślne chwile i nigdy nie zdarzyło mi się prosić kogokolwiek o litość, bo uważam, że za własne błędy każdy musi sam zapłacić. Jarek wyzłośliwia się, że kolejarze byli uprzejmi. Nie rozśmieszył mnie, chyba straciłam poczucie humoru.

Dzisiaj w naszym lokalnym magazynie pojawia się seria artykułów: „Kolor skóry nie definiuje człowieka”, „Nie dadzą zbankrutować mojemu sklepikowi, opowiada czarnoskóra artystka”, „Bycie czarnym okazuje się mieć swoją dobrą stronę”, „Ludzie w niekorzystnej sytuacji nie mogą już tego znieść”, „GHOL prezentuje swoją nową twarz”. GHOL to skrót nazwy naszego szpitala, który, jak się okazuje, zmienił w swoim logo jedną z czterech liter z białej na czerwoną. Media twierdzą, że ma to służyć odświeżeniu wizerunku po gruntownym remoncie szpitala, tyle że ten zakończył się dobry rok temu, a odświeżanie nastąpiło wczoraj.

Cztery z jedenastu artykułów poruszają kwestie czarnych poszkodowanych. Przez kogo, nas białych uprzywilejowanych? Słyszałam, że w Stanach zastanawiają się nad ściąganiem odszkodowań repatriacyjnych dla przodków czarnych niewolników. HBO zdjęło z sieci „Przeminęło z wiatrem”. Serio?!

Dopadła mnie głupawka. Złapałam się pod boki, zatrzęsłam blond czupryną i wypięłam biust, oświadczając, że jestem w mniejszości, bo blondynek i to cycatych jest mniej niż Afroamerykanów. W dodatku opowiada się o nas durne żarty, co już samo w sobie jest oburzające. Przypomniałam lata dziewięćdziesiąte, kiedy zaczęłam pracować w banku. W Polsce inflacja wynosiła wtedy trzydzieści procent, więc na rynku finansowym zdarzało się mnóstwo stresujących sytuacji. Ludzie musieli odreagować. Padały uwagi typu „cienka w pasie dobrze pcha się”, uwagi, które zbywałam śmiechem. A przecież… te uwagi, jeśli spojrzeć na nie z perspektywy aktualnych czasów, uderzały, do jasnej cholery, w moją godność! Nazwiska żartownisi pamiętam. Mam na nich namiary. Tomek, Jurek, Henryk i reszta, miejcie się na baczności!

C.d.n.

Do spisania, 

Katarzyna Sikora Borowiecka


Komentarze

Popularne posty z tego bloga

To już jest oficjalne

Jak nie płacić za benzynę w Szwajcarii

Ring bokserski