Opowiadanie, które wygrało dla mnie pięciodniową wizytę we Wrocławiu.





Dzisiaj dla odmiany zamieszczam opowiadanie, któremu zawdzięczam udział w warsztatach pisarskich we Wrocławiu. Warsztaty dla mojej grupy prowadził Wojciech Chmielarz, który z początku wydał mi się bucem, jednak po godzinie zmieniłam zdanie: facet miał zwyczajnie tremę w otoczeniu statystycznych babć i dziadków, którzy żądali gotowej recepty na napisanie bestsellera. 

Zapraszam do lektury: 


Krasnal Prezentuś


- Mamo, musisz zacząć wreszcie żyć.

- Oh, dziecko, jak ty nic nie rozumiesz.

- Włącz kamerę, to ten guzik w dole ekranu, drugi od lewej. Chcę cię zobaczyć.

Odruchowo sięgnęłam po myszkę. Najechałam na ikonkę, ale nie nacisnęłam.

- Nie wiem, córeczko, coś się chyba zepsuło, nie wciska się.

- Poproszę Waldka, żeby to sprawdził.

- Waldek przylatuje do Wrocławia?! - Jeszcze rok temu cieszyłam się, kiedy Waldek przy okazji interesów nocował u nas, teraz nie było nas, zostałam sama, a myśl o odwiedzinach przyprawiła mnie o zgrozę. Czym go nakarmię? Mogłabym rozmrozić karkówkę przeznaczoną na drugi dzień świąt. Zrobiłam zapasy na promocjach, ale taki duży kawał, kto go potem zje? Nie mam nawet siły wyjść z domu. Nie prałam od dwóch tygodni, jak uzbiera się pralka, to zapuszczę, inaczej się nie opłaca. 

- To ten program, który ci zainstalował. 

- O której przyjedzie?

- Ten komputer da się naprawić wirtualnie. Mamo, Waldek Jest w Genewie.

- To dobrze, córeczko, rodzina powinna się trzymać razem. Wiesz, muszę już iść na zajęcia. - Spojrzałam w krzyżówkę: "W śiwaizmie: żeński aspekt i małżonka indyjskiego boga". Wreszcie zaświtała odpowiedź: "Siakti", wpisałam.

- Te z ceramiki?

"Rodzaj jadowitego węża z rodziny żmijowatych". "Daboja"! W towarzystwie zawsze lepiej mi się myślało.

- Masz zajęcia z ceramiki, mamo? 

- A, tak! - skłamałam, miałam się rozłączyć, zanim padnie propozycja, którą przeczuwałam, ale bałam się usłyszeć.

Myszka nie zadziałała, musiała skończyć się bateria, bez myszki nie potrafiłam posługiwać się komputerem.

- Mamuś, mam niespodziankę.

- Niespodziankę? - Zaczerpnęłam głębszy oddech.

- Za cztery dni przylatujesz do nas do Genewy, na całe święta i razem uczcimy nowy rok.

- Córeczko, to nie wchodzi w grę.

- Mamo, nie widziałaś jeszcze naszego nowego domu. Ten basen z widokiem na góry jest boski.

- Święta zawsze obchodziliśmy w domu.

- Mamo, musisz się rozerwać.

- To wy przylećcie do mnie.

- Kupiłam dla ciebie bilet. W pierwszej klasie!

- Przepraszam cię, przepraszam, nie gniewaj się na mnie, ale nie dam rady przylecieć.

- Mamo, tata nie żyje od roku, musisz się z tym pogodzić.

- Przylećcie do mnie, proszę.

- Mamo, wszystko już zaplanowałam.

-  No, biegnij już, na pewno masz masę obowiązków. Nie chcę ci przeszkadzać.


Rozłączyła się, za kilka godzin znów zadzwoni i zacznie mi wiercić dziurę w brzuchu. Mogłabym nie odbierać telefonu, ale nigdy nie wiadomo, czy nie dzwoni z czymś ważnym. Może złamała nogę, albo Waldek miał wypadek. Ludzie teraz jeżdżą jak wariaci. Ten pośpiech ich wykończy.

Od siedzenia w miejscu zrobiło mi się zimno. Strzeliło w kościach, kiedy podnosiłam się z krzesła. Jedyna przypadłość, na którą jeszcze nie biorę leków. Zrobiłam krok i znów strzeliło. Może nie dożyję tych cholernych świąt i problem sam się rozwiąże. Mocniej zacisnęłam pasek szlafroka, mogłabym na kwadrans odkręcić kaloryfer, ale nie, niech tak zostanie, lepiej nie przyzwyczajać się do takich ekstrawagancji. 

Znów rozdzwonił się Skype. Odebrałam.

- Mamuś, zaraz muszę kończyć.

- Jak musisz, to kończ.

- Mamo nie możesz nas wystawić do wiatru, musisz przylecieć, kochamy cię.

- Czy ktoś ci czegoś kiedyś odmówił, Martuś?

- Mamo, powiedz, że przylecisz, obiecaj mi.

- Córeczko, mówiłam przecież, boję się latać, za cholerę nie wsiądę do samolotu.

- Ten bilet kosztował fortunę.

- Czajnik się pali, muszę kończyć.

- Nie chodzi o pieniądze, ale…

- Oddam ci co do grosza. - Przejechałam palcem po tej blaszce na klawiaturze komputera i po raz pierwszy udało się trafić strzałką w czerwoną słuchawkę na monitorze.


Musiałam wyjść z domu, inaczej nie będę potrafiła się oprzeć pokusie i odbiorę kolejny telefon. Komórki nie doładowałam, te połączenia są zbyt kosztowne. Stacjonarnego bałam się odbierać, po tym jak jakaś firma-przekręt władowała mnie na minę. Przed wyjściem z domu upewniłam się jeszcze, czy na pewno zakręciłam kaloryfer. 


"Oddam ci co do grosza", co mi przyszło do głowy?  

Wszystko, co miałam zainwestowałam w świąteczne żarcie, które marzło w zamrażarce. Ja też marzłam, żeby im potem nie żałować ciepła. Straciłam Józika, oddałam mu wszystkie miniatury naszych krasnoludków, żeby dotrzymywały mu towarzystwa, córka przestała do mnie przyjeżdżać, marzło moje serce i to było najgorsze.


Powietrze cuchnęło tanim opałem, kiedy maszerowałam uliczkami Biskupina, kostka brukowa na Monte Casino lśniła jak złoto, wyszlifowana stopami kilkunastu pokoleń wrocławiaków, spod bezlistnych krzaków wyziewały kolorowe śmieci, czegoś mi brakowało. Znikły psie kupy, przez pięćdziesiąt lat z okładem chodziłam po Biskupinie jak saper, próbując je wyminąć, teraz nie dostrzegłam nawet jednej. Przy kościele wsiadłam w autobus sto czterdzieści sześć, wyglądałam przez szybę.

W bramie zoo pojawiła się blondynka i wysoki brunet w towarzystwie pary identycznych  jasnowłosych chłopców. Wysiadłam z autobusu. 

Waldek? Marta?! miałam na końcu języka, tak bardzo przypominali mi dzieci i wnuki, może zaplanowali niespodziankę? Przyjechali do mnie! Cała ta afera z biletem, to tylko pokręcone poczucie humoru mojej córki. Ugoszczę ich pieczoną karkówką, po powrocie do domu zamarynuję, niech przejdzie ziołami,  upiekę  ciasto z kruszonką i makowca według przepisów mojej babci, razem odwiedzimy krasnoludki na rynku!

Nie, Marta miała wszystko: urodę, miłość i intelekt. Brakowało jej wyłącznie poczucia humoru.

Na przystanku zatrzymał się tramwaj. Światła zmieniły się z czerwonych na zielone, w ostatniej chwili weszłam do wagonu. Nie wiedziałam po co i dlaczego, ale gnało  mnie na rynek. Musiałam zobaczyć Prezentusia, odnawiali go przez rok, wrócił na swoje miejsce kilka dni po pogrzebie. Józio tak się cieszył, ale nie doczekał.


Na przystanku przy Galerii Dominikańskiej zebrał się tłum. Nienawidziłam ścisku, zapachu naftaliny, który roztaczały wokół siebie stare babiny ubrane w pogrubiające sylwetkę ortaliony albo ciemne posępne płaszcze, a nade wszystko bałam się kieszonkowców. Miałam przy sobie cyfrowy aparat, Marta podarowała go tacie, żeby mógł robić zdjęcia krasnalom. Do rynku miałam jeszcze spory kawał drogi, ale wstąpiła we mnie energia, a nogi same niosły. 

Kilka lat temu dostałam od Marty buty do chodzenia po kamienistym dnie szwajcarskich potoczków, zaprosiła nas wtedy na dwa tygodnie wakacji, codziennie obwoziła po malowniczych mieścinach, karmiła pysznościami, zabrała na koncert Mozarta do filharmonii. Moja kochana Marcia. Kiedy wracaliśmy, turbulencje były tak potworne, że otworzył się jeden ze schowków bagażowych i ciężka walizka spadła mi na głowę. Na pamiątkę tamtej przygody przez rok bolała mnie głowa i miałam te szmaragdowe buty z gumy, które świetnie sprawdzały się w niekończących się kolejkach do lekarzy i aptek. Nie wspomniałam Marcie o wypadku, ona wszystko bierze tak serio, no i nie chciałam jej martwić. Zastanawiałam się czy nie poprosić jej o drugą parę butów, po przemyśleniu doszłam do wniosku, że te powinny mi wystarczyć do końca życia.


Krasnal Prezentuś rozparty na skrzyni jak basza, trzyma w dłoni worek wypełniony prezentami i konika na biegunach. Wyjęłam aparat, nastawiłam ostrość i zrobiłam mu kilka zdjęć. Schowałam aparat do futerału i włożyłam do torebki. Poczułam jak potwornie bolą mnie nogi. Przez sześćdziesiąt lat tańczyłam i uczyłam tańca. Od roku nie ćwiczyłam i rzadko wychodziłam z domu, więc mięśnie się zastały. Zakwasy będą mnie męczyły przez tydzień. Powinnam wrócić do codziennych treningów. Usiadłam na skrzyni obok Prezentusia i przyglądałam się tłumom krążącym między stoiskami bożonarodzeniowymi. 

Och, czego tam nie było: górale z oscypkami przysiadli na baranicach, stosy futrzanych kapci piętrzyły się na blacie, a na stoisku obok Indianie z plemienia Inków lub Anków, oferowali bajecznie kolorowe swetry z alpaki. Ankowie są mniejsi od Inków, ale zabrakło mi punktu odniesienia, żeby ocenić, który z południowoamerykańskich szczepów osiedlił się we Wrocławiu. Przed stoiskiem z grzanym winem zebrał się tłumek na oko dwudziestolatków. Dziewczyny w kolorowych płaszczach tańczyły do wtóru katarynki, chłopcy częstowali je winem. 


Obok mnie przystanął wysoki młodzik o długich nogach i blond włosach, miał na sobie niebieski płaszcz z aksamitnym połyskiem, szyję obwiązał czerwonym szalikiem. Barwny ptak, jak mój Józio! Telefon w dłoni młodzika zagrał pierwsze takty "Jeziora łabędziego". Zrobiło mi się gorąco na wspomnienie sceny Teatru Balszoj, gdzie po raz pierwszy odtańczyłam rolę Odetty.

- Jak to, kurwa, gliny, jak to szukają, jak to gliny mnie szukają? - Wiadomość wstrząsnęła młodzikiem. 

Rozłączył się, rozejrzał uważnie i dyskretnie zsunął z ramion pomarańczowy plecak, wrzucił do niego telefon. 

Na jego czole pojawiła się zmarszczka, staczał wewnętrzną walkę. Przypatrywałam się jego twarzy, podziwiałam rzeźbę kości policzkowych, może zbyt nachalnie, ale w moim wieku wścibstwo to nic złego, to znak, że zwoje mózgowe wciąż pracują.

- Czy może to pani dla mnie przechować, proszę? - Młodzik zwrócił się do mnie, pokazując mi plecak.

W słowie "proszę", które wymówił błagalnym tonem usłyszałam Józika. "Wyjdź za mnie, proszę?", powiedział Józik, kiedy odprowadzał mnie do domu ze studniówki. To "proszę" opatrzone znakiem zapytania ujęło mnie w oświadczynach. Taki właśnie był mój Józik, nigdy niczego nie żądał, zawsze prosił. 

- Proszę? - powtórzył młodzik i rozejrzał się niespokojnie. 

- Tak! - odpowiedziałam, jak wtedy, kiedy Józik poprosił mnie o rękę.

Młodzik postawił plecak u moich stóp. Zdjęłam z ramion kwiecistą chustę, pamiątkę z Zakopca i przykryłam nią plecak. 

Młodzik uśmiechnął się, lecz po chwili jego twarz stężała. Ruszył biegiem, wpadł do bramy, a po minucie wpadło tam też trzech facetów. Trzech facetów ubranych w czarne kurtki, spod, których wyziewały trzy kabury pistoletów. Nie potrzebowałam wysilać wyobraźni, żeby domyślić, się, że to policja w cywilu, a młodzik coś przeskrobał, jeżeli znajdą jego plecak, może mu grozić więzienie.


Nie mogąc się schylić z pozycji siedzącej, żegnaj młodości, witaj zesztywnienie stawów, podniosłam się i przykucnęłam obok skrzyni. Plecak wypchany po brzegi, wydał się nadzwyczajnie ciężki. Odpięłam zamek i zajrzałam do środka, choć zapadł już zmrok, a przed oczami błyskały pulsujące kolorami światełka straganów, dałabym sobie odjąć rękę za to, że w środku były banknoty. Banknoty w plikach, a każdy z nich spięty banderolą. Prezentusiu, ile tego mogło być? Gapiłam się na te banknoty, próbując odczytać nominały, przed oczami pociemniało, a oddech przyśpieszył. Podniosłam się, w dłoni trzymałam plecak, a w tle grała katarynka.

Postanowiłam chronić młodzika, "proszę" opatrzone znakiem zapytania wystarczyło, żebym rozpoznała w nim dobrego człowieka. Być może zbłądził, ale ja naprowadzę go na dobrą drogę. 


Musiałam wiać, zanim policjanci zwrócą uwagę na mnie i na plecak.

Ruszyłam w stronę Świdnickiej, o tej porze ulica była wyludniona, pozamykane sklepy wabiły rozświetlonymi witrynami. W oddali dostrzegłam nadjeżdżający tramwaj. Nieważne jakiej linii, stąd i tak nie byłam w stanie dostrzec numeru. Tramwaj oznaczał życie! Poprawiłam chustę z Zakopca, aby upewnić się, że plecak jest spod niej niewidoczny, na wszelki wypadek wyjęłam spinki z koka i rozpuściłam włosy, ciężko opadły na płaszcz w kolorze karmazynu. Jedyne czego jeszcze nie straciłam to włosy. Widziałam, a może wyobrażałam sobie tylko, obserwujące mnie oczy miejskich kamer. Jeżeli miałam zostać pierwszą wrocławską biegaczką ubraną w kaszmirowy płaszcz sięgający kostek, lepiej żeby nie odnotowały, że jestem czyjąś babcią. W odbiciu w witrynie przypominałam siebie sprzed pięćdziesięciu pięciu lat: Anastazję która wracała ze studniówki. Ruszyłam pędem do tramwaju. W domu czekał na mnie zapas leków przeciwbólowych, jeżeli nie skończę w więzieniu, w oparach tygrysiej maści dożyję rana. Nie dbałam o to, co będzie potem, liczyła się chwila.


Na przystanek dotarłam biegiem, niestety nie zdążyłam na tramwaj, "stety" odjechał na Pilczyce. Rozglądając się na wszystkie strony w obawie, że policjanci są na moim tropie, próbowałam przestudiować nocny rozkład jazdy. Nie miałam pojęcia, że jest już grubo po dwudziestej drugiej. Miasto opustoszało, na oświetlonym przystanku, ubrana w karmazynowy płaszcz i opatulona barwną chustą rzucałam się w oczy jak latarnia morska. Dałam sobie spokój z rozkładem, wyszłam z wiaty, stanęłam pod latarnią, zdjęłam z siebie plecak, a potem płaszcz, przenicowałam i założyłam żółtą podszewką na wierzch. Plecak przywiesiłam z przodu. Z chusty zrobiłam coś na kształt turbanu. Prezentowałam się jak uciekinierka z domu wariatów z mocno posuniętą demencją starczą. Wreszcie tramwaj na Biskupin nadjechał, a w nim grupka podpitych nastolatków. Zachwiałam się, a jeden z młodzieńców podał mi ramię. Choć tramwaj poza tym był zupełnie pusty, zajęłam wolne miejsce między chłopcami. Miałam ochronę. 


Jedenaście przystanków dalej i milion wstrzymywanych oddechów później wysiadłam na pętli. Policja nie podążyła moim tropem. Głodna, zmarznięta, wyczerpana fizycznie i nerwowo weszłam do mieszkania. Zaryglowałam drzwi na wszystkie trzy zamki. Odkręciłam kaloryfer, położyłam się na kanapie i zapadłam w sen. 


Obudziłam się za dziesięć dziewiąta. Jedenaście godzin, policzyłam w myślach, bojąc się poruszyć, nie spałam tak długo od co najmniej dwudziestu lat. Musiałam wstać, więc wstałam, choć bolały mnie wszystkie mięśnie, nawet te w paliczkach, miałam wrażenie, że miednica przekręciła się na drugą stronę, po każdym kroku musiałam robić przerwę. Gdzieś w tle wybrzmiały pierwsze takty "Jeziora łabędziego",   a nogi odmówiły posłuszeństwa. Klapnęłam na taboret, zachwiał się, ale odzyskałam równowagę. Poczułam jak krew zaczęła intensywnie krążyć w żyłach, moje ciało oblała fala gorąca, melodia brzmiała dalej, wstępowała we mnie dawno zapomniana młodzieńcza moc. We wspomnieniach znów znalazłam się na scenie Teatru Bolszoj, tańczyłam rolę Odetty, pięknej księżniczki zaklętej w łabędzia. Poderwałam się z taboretu i mimo sprzeciwu mięśni, pognałam szukać źródła dźwięku. Melodia wydobywała się z plecaka. Z zewnętrznej kieszeni świeciło światło w kształcie prostokąta. Wydobyłam smartfona. Na ekranie wyświetliły się dwie słuchawki. Zielona i czerwona. Dotknęłam palcem tej zielonej, ale telefon wciąż wyśpiewywał melodię. Znów dotknęłam, melodia grała, zniecierpliwiona pacnęłam palcem trzy razy. Melodia ucichła, przyłożyłam telefon do ucha, ale nikt się nie odezwał. Poczułam się oszukana jak Odetta, kiedy książę Zygfryd, mimo złożonych Odettcie obietnicy, oświadczył się łudząco podobnej do niej Odylii. Odłożyłam telefon na stolik i poszłam do kuchni. Pokonałam trzy kroki, kiedy telefon znów zanucił. Zawróciłam i znowu trzymałam w dłoni duży złoty prostokąt, od razu nacisnęłam trzy razy zieloną słuchawkę, telefon nie przestawał grać. Jak się to cholerstwo odbiera, to nie może być aż tak skomplikowane, skoro moje wnuki już w wieku sześciu lat potrafiły się nim posługiwać. Telefon wciąż grał, a ja próbowałam sobie przypomnieć ten gest, który wykonuje Marcia ilekroć dzwoni jej smartfon. Przesunęłam palcem po zielonej słuchawce i uniosłam dłoń do góry, równocześnie stanęłam na palcach lewej stopy. Znów wcieliłam się w Odettę, wykonałam klasyczną arabesque, ruch, który dopracowywałam tysiące godzin okupionych krwawieniem palców, odparzeniami stóp i nadwyrężonymi mięśniami łydek. Znów poczułam ból wszystkich mięśni, więc zrezygnowałam z obrotu, którym zwykłam kończyć arabesque. W słuchawce rozległ się głos. To samo "proszę" opatrzone znakiem zapytania. Jakbym ponownie usłyszała głos mojego Józika. Podałam adres: Bacciarellego dwanaście przez sześć, na wszelki wypadek dorzuciłam jeszcze hasło: "plecak".

- I kup mi tubkę Voltarenu - poprosiłam na zakończenie rozmowy.

Powinnam jeszcze zadzwonić na policję, pewnie szukali tej kasy. Sprawę postanowiłam przemyśleć, ale najpierw kąpiel i śniadanie. Musiałam zyskać gwarancję, że dostanę moich dziesięć procent znaleźnego, ale nade wszystko zależało mi, żeby kopia mojego Józika nie wylądowała w więzieniu.

 

Wyświeżona, ubrana w najpiękniejszą z moich kaszmirowych sukni, tę w kolorze zielonych winogron, ze starannym makijażem jakiego nie robiłam sobie od lat, z włosami upiętymi w fantazyjny warkocz na kształt korony, otworzyłam drzwi młodzikowi.

- O ja pierdolę - krzyknął na mój widok. - To wystawka! Jesteś psem, babciu!

Gdzie się podziało "proszę" i głos mojego Józika? Miałam do czynienia z nieokrzesanym chamem z rozbieganymi oczkami, dwa razy większym ode mnie, którego zaprosiłam sobie do domu. Dla którego upiekłam drożdżówki!

Zamachnęłam się z całych sił i zatrzasnęłam mu drzwi przed nosem. Poszło zaskakująco łatwo; wzięłam go z zaskoczenia, już miałam przekręcić klucz w zamku, kiedy drzwi otworzyły się i wysłały mnie w lot zakończony miękkim lądowaniem w fotelu z epoki Ludwika Czternastego. 

- Ratunku! - wrzasnęłam na całe gardło.

Cham zamknął za sobą drzwi i zaczął łazić po moim mieszkaniu, z uwagą przyglądał się meblom i bibelotom, jak w tych programach dla gospodyń domowych, w których prowadząca białą rękawiczką sprawdza, czy gdzieś nie został kurz. 

Kurzu nie znajdzie, tego byłam pewna, ale nie wiedziałam, jak się skończy przygoda z chamem. Jeżeli nie dożyję świąt, nie będę musiała lecieć samolotem, a to napawało nadzieją.


Wieczór zastał nas w oparach błękitnego dymu i smrodu marihuany. 

- Rafciu, wbij wykałaczkę, jeżeli wyjdzie sucha, to znaczy, że doszły.

- Ja pierdolę, kurwa, babciu, jesteś w dechę, a te drożdżówy są topowe! 

Rafcio potrzebował chwili, żeby oswoić się z moim mieszkaniem, a kiedy upewnił, że nie ma w nim ukrytej kamery, poczuł się jak u siebie. W miejsce Voltarenu, którego zapomniał kupić, zaproponował mi skuteczniejszą terapię. Nienawidziłam smrodu kamfory, dlatego przystałam na propozycję Rafca. W efekcie szybko zapomniałam o zakwasach i odzyskałam młodzieńczy apetyt. Piekliśmy już trzecią blachę i wciąż byliśmy głodni. Rafcio wychowywał się w domu dziecka, handlował gandzią, żeby opłacić prywatne lekcje baletu, nikomu wcześniej o tym nie mówił, byłam szczęśliwa, że to nim postanowiłam się zaopiekować.

- To z przepisu mojej babci. - Wciągnęłam kolejnego macha i wybuchnęłam śmiechem. 

Nie wiem, co mnie tak rozbawiło, ale śmiałam się tak, jak nie śmiałam się nigdy przedtem.

- Czy mogę prosić panią, kurwa, babciu, do tańca?

W radio leciał walczyk Brahmsa, sąsiadka z dołu waliła w kaloryfer, pies sklerotyka z góry wył jak wataha wilków, a mi trafił się wytrawny tancerz. Tancerz w dechę, mogłabym przetańczyć z nim niejedną noc.

- Tylko ścisz trochę.

- Nie ma jeszcze dziesiątej, kurwa, nie bój się żyć, babciu.

- Żyję, czuję, że żyję, Rafciu.


Obudził mnie huk, jakby ktoś wystrzelił z armaty, ciepła ręka Rafcia zsunęła się z mojego karku. Kilka par buciorów zadudniło po świeżo wypastowanym parkiecie w przedpokoju. Do pokoju wpadło trzech facetów, dwóch innych pobiegło korytarzem w stronę kuchni i pokoju ćwiczeń, ktoś wpadł do łazienki. Wszyscy mieli na sobie czarne ubrania, twarze przysłonięte kominiarkami, gdyby nie wymierzone w nas pistolety, miałabym wrażenie, że dom opanowały wrocławskie krasnoludki. Próbowałam przetrzeć rozespane oczy, uszczypnąć się w policzek, to pewnie efekt nadużycia. Może to był tylko sen? 

-  Ręce do góry! - Zagrzmiała komenda.

Wyprowadzili nas przed dom skutych w kajdanki. 

- Jak mogłaś mi to zrobić, jak mogłaś? Ty, babciu? - zapytał Rafcio, kiedy prowadzili go do drugiego radiowozu.

- Wybacz mi, Rafciu. 

- Nigdy ci tego nie wybaczę, babciu.

- To ci wyjdzie na dobre, Rafciu.

- Żałuję, że cię poznałem, babciu. 

Nie miałam pojęcia, że w plecaku było tyle gandzi, że można by nią obdzielić połowę wrocławiaków, wkopałam Rafcia na maksa! Chciałabym zasnąć i się nie obudzić, tak byłoby najłatwiej. Jeżeli zamkną Rafcia w więzieniu, polecę do Genewy, choćby z  przesiadką!


Czasem lepiej zastanowić się nad tym, czego sobie życzymy, zwłaszcza w okresie świąt. Gdy okazało się, że w samolocie jest przepełnienie, stewardesa zaproponowała nowy deal: ochotnicy w miejsce pierwszej klasy polecą klasą biznes, wprawdzie z trzema przesiadkami, ale linie lotnicze pokryją wszystkie koszty związane z podróżą i zakwaterowaniem, gdyby coś poszło nie tak. Zgłosiłam się na ochotnika. W efekcie wigilię spędziłam w paryskim Hiltonie, gdzie homara popiłam szampanem, a cygaro pierwszorzędnym armaniakiem, śniadanie zaserwowano mi w samolocie do Amsterdamu, a obiad w restauracji klasy biznes w Kopenhadze. Świat się kurczy. Wszędzie znalazł się ktoś, kto mówił po polsku. W Genewie wylądowałam w drugi dzień świąt. Basen z podgrzewaną wodą okazał się zjawiskowy, pływałam w nim rankami, kiedy powietrze wydawało się krystalicznie czyste, a ośnieżony Mont Black zdawał się na wyciągnięcie ręki. Zatańczę na szczycie w Wielkanoc, ale nie sama. Marta chciała przedłużyć mój pobyt, odmówiłam. Wzywały mnie obowiązki.


- Jak mogłaś mi to zrobić, babciu.

- Spróbuj Smerfety, proszę? Te sprzedają się najlepiej. - Podsunęłam bliżej karton z drożdżówkami.

- Przydałoby się dodać więcej cynamonu i nie zaszkodziłyby rodzynki - powiedział z pełnymi ustami.

Cynamon do Smerfety, zanotowałam. Rafcio miał doskonałe wyczucie smaku, jak wyjdzie na wolność, zrobimy z Jacka i Agatki pierwszorzędną restaurację. Kupiliśmy bar mleczny za poradą Blachy, kumpla z celi obok, specjalisty od nieruchomości, wpadł, bo nie zapłacił jakiegoś podatku.

- Mogliśmy skamuflować tamtą kasę. 

- Te pieniądze należały do policji.

- A skąd niby psy mają kasę, babciu, no skąd?

- Z podatków?

- Zgadza się, a skoro podatnicy chcą płacić, to nie byłaby kradzież, tylko jakby to ująć… ofiara dla biednych, no nie?

- Jak ty to przedstawiasz, Rafciu, to nawet ma sens.

- Głęboki sens, babciu!

Rafcio odsiadywał dwa lata więzienia, dostałby pięć, gdybym nie zgłosiła się na policję, dla dobra sprawy zrezygnowałam też z połowy z dziesięciu procent znaleźnego. Rafcio dzielił celę z kreatywnym księgowym, to dzięki zdobytej w więzieniu wiedzy interesio się kręciło, a kredyt za bar mleczny praktycznie spłacał się bez bólu.

Przez pierwsze dwa miesiące odsiadki daremnie wystawałam pod więziennymi murami, Rafcio nie chciał mnie widzieć. Wreszcie dał mi szansę, w końcu chciałam dla niego dobrze. Uwierzył, ale nie potrafił mi wybaczyć:

- Gdybyś nie zadzwoniła na policję, żylibyśmy jak te króle, babciu.

- Rafciu, żyjemy, a to jest najważniejsze.


Katarzyna Sikora Borowiecka
Do spisania.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

To już jest oficjalne

Jak nie płacić za benzynę w Szwajcarii

Ring bokserski