Fajna restauracja w Stans i sklep kolonialny w Kerns




Zwiedzamy nowe okolice, wybraliśmy się na obiad do Stans (Nidwald), stolicy naszego kantonu. Restauracja Culinarium Alpinum (nikt mi nie płaci za reklamę, ale polecam) okazała się wybitna i to nie tylko ze względu na szczodrą kuchnię: w ramach posiłku zaserwowali nam sałatkę, zupę i danie główne. Jarek, zamówił rosebeuf,  ja wrąbałam przepyszną sielawę na kaszy jaglanej  przyozdobionej pomidorowym pesto i warzywami duszonymi al dente: koprem włoskim, selerem, marchewką i czymś, czego nie byłam w stanie zidentyfikować, a potem zapomniałam zapytać (zadziwiająco smaczne połączenie). Między zupą, a daniem głównym ekipa poprosiła Jarka, żeby zmielił dla nas pieprz i ewentualnie inne przyprawy. Po posiłku, było tego tyle, że myślałam, że pęknę, tym bardziej, że zjadłam swoje i władowałam w siebie jeszcze domowej roboty frytki z jarkowego przydziału. Ciągle jestem głodna, jem i to wszystko gdzieś we mnie znika. Pasożytów brak, sprawdziłam.

Już po posiłku, z tarasu weszliśmy do restauracji, żeby podziękować ekipie za jedzenie i cudną obsługę. I tu się zaczęło. Jarek chciał mać taki młynek do pieprzu jak oni, "mać", bo syn koleżanki mieszkającej w Niemczech tak właśnie odmienia ten czasownik i tak nam zostało. Jarek chciał mać taki młynek. Krysia, nowo poznana Polka, poleciała nas koleżance kelnerce, która posługując się francuskim opowiedziała mi o radości jaką prezent w postaci młynka dostarczył jej partnerowi, tylko nie pamiętała gdzie go kupili. Następnie wykręciła numer i teraz Jarek, bardziej zorientowany w terenie, rozmawiał z partnerem francuskiej kelnerki po angielsku. Ten tłumaczył trasę do sklepu z młynkami mniej więcej w ten sposób: jedziesz na szpital w Stans w kierunku Kerns, mijasz stację kolejki, coś co brzmiało jak Melchsee i skręcasz w lewo. Jarek przybliżał telefon do mojego ucha, ja swoim zwyczajem notowałam detale. No to jazda! Po drodze wszystko się zgadzało, szpital, znak na Kerns, jedna, druga trzecia, czwarta stacja kolejki linowej, ile ich tu jest? ileż odkrywania! znów się ożywiłam, ale żadnego skrętu w lewo. Przejechaliśmy dobrych dziesięć kilometrów i ogarnęły nas wątpliwości. Zjechaliśmy na parking, coś zaświtało, Jarek wbił w google maps hasło "teegarten". Jeżeli instynkt nas nie mylił byliśmy blisko. Podjechaliśmy pod stary dom, o którym opowiadał partner francuskojęzycznej kelnerki. Jechaliśmy przecież do starego domu, których w tej części świata (kanton Obwald) jest nieskończoność. Udało się. Przy wejściu stał ogromnych rozmiarów miedziany imbryk. Sklep znajdował się po środku niczego. W eleganckim wnętrzu unosił się zapach herbaty, przypraw i subtelna woń ekskluzywnych kadzideł. Ściany dekorowały arkusze czerpanego papieru od artystek z Peru. Powiesiłabym to sobie na ścianie, ludzie pakują w to prezenty, odpowiedział sprzedawca. Serio? Stare drewniane meble, doskonale zakonserwowane sprowadzone z pięciu kontynentów wypełnione były egzotyką, przy stole na zapleczu sklepu nieletnia pracownica pakowała zioła w eleganckie papierowe torebki, przywitała się z nami ślicznym uśmiechem, to nie pierwsza nieletnia, którą spotkaliśmy w tym regionie przy pracy. Dziewuszka trzynasto może czternastoletnia sprzedaje sery w weekendy na jarmarku w Stans, odkrawa je nożem z taką wprawą, że nie potrafię oderwać od niej wzroku. Podczas wakacji szkolnych kilkunastoletni chłopiec z przyklejonym do gęby uśmiechem pomagał przy kasach samoobsługowych szwajcarskiej sieciówki. 

Też jako dziecko imałam się najrozmaitszych zajęć, a to zbierałam butelki po meczach na stadionie Pogoni, a to na nadmorskich deptakach sprzedawałam na sztuki papierówki kupowane hurtem na szczecińskim targowisku Turzyn. Niespełna kilka lat później jako dziewiętnastolatka pojechałam pisać reportaż z Festiwalu Pieśni Chóralnej w Międzyzdrojach, a że pojęcia nie miałam o pisaniu reportaży, już na miejscu poprosiłam o poradę dziennikarzy z konkurencyjnej gazety. Powiedzieli, że mam się skupić na emocjach tłumu. Great success, mój teks ukazał się w GW.  

Dojrzałość ma to do siebie to, że kieruje się instynktem, młodość nie ma w sobie strachu nawet w niestandardowych okolicznościach :)


Dawno tego nie robiłam, więc rzucam okiem na nagłówki polskich gazet:

"Rosja i Chiny w tajemnicy   kupują złoto."

"Kolejny zamach na Trumpa!" Zamachowcem okazał się facet, który trudnił się werbowaniem afgańskich ochotników do tworzonych na Ukrainie Legionów Cudzoziemskich. Wcześniej pod amerykańską flagą uczestniczył w Majdanie oraz ma fiksację na punkcie Zełenskiego, a niedawno na temat walk na Ukrainie napisał liczącą sobie 291 stron książkę, choć nie walczył"

"Polska dywizja pancerna na Ukrainie. W USA mają plan, jak dogadać się z Rosją."  Amerykański Instytut z West Point podpowiada, żeby wysłać polski dywizjon na Ukrainę, mamy ich cztery i piąty w powijakach. Polscy żołnierze mieliby być gwarantem pokoju, a w zamian za to Ameryka wysłałaby swój dywizjon do Polski. Ciekawe w jakim celu?

"W Libanie doszło do eksplozji blisko 3000 tysięcy pagerów".

Potem wpada mi jeszcze tekst, który zaczyna się od przedstawienia "gościni" programu. Ło de fak …GOŚCINI? Skończyłam lekturę, rozryła mi mózg. Świat robi się coraz dziwniejszy. 


Do spisania, 

Katarzyna Sikora Borowiecka




 






Komentarze

  1. Witam przepięknie opisane doznania kulinarne - plus wycieczka - pozdrawiamy serdecznie z grill haus

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Witam serdecznie i dziękuję za komentarz, który krzepi moje serce, aż mi się znowu chce skrobnąć nowy wpis. Do grill haus też pewnie wpadnę z wizytą ;) Pozdrawiam.

      Usuń

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Osiem metrów sześciennych

Dziecko mnie spiło