Rekonwalescencja





Dzwoni pośredniczka, ma dobre wieści, znalazła chętnych na nasze mieszkanie. Wiedziała, że wiejemy od dzwonnicy, odbieram na tarasie, z wieży kościelnej wydziera się dzwon, wstrzymuję oddech, ale zaraz przypominam sobie, że miałam się oswoić z dzwonami, liczę w myślach do dziesięciu. Ach, ten dzwon, wzdycha pośredniczka. Zapomniała, czy udaje, że umknęło to jej uwadze. A może liczy się przemiał.  

Od operacji minął tydzień. Przez kilka dni odpoczywałam, czasem gdzieś tam się przeszłam, jednak tym razem wybrałam się na dzisięciokilometrowy spacer po okolicy. Po drodze w wiosce Buochs natknęłam się jeszcze na festiwal jedzenia ulicznego i wciągnęłam dwa tacosy z wieprzowiną. Od tygodnia wciąż jem i cały czas jestem głodna. Trasą wzdłuż brzegu jeziora maszerowałam dalej. Po godzinie dotarłam do Beckenried, a w nim odwiedziłam lokalny skansen składający się z drewnianej willi na oko osiemnastowiecznej otoczonej bambusowym laskiem w parku udekorowanym rzeźbami i ławeczkami przycupniętymi w cieniu drzew. Idąc dalej w kierunku centrum, zahaczyłam o jaskinię pod wezwaniem Matki Bożej z Lourdes. Przysiadłam na ławce i rozpamiętywałam miniony tydzień: chwile po wybudzeniu z narkozy w wąskim łóżku wyścielonym jednorazową pościelą, gdy jeszcze nie przytomną pielęgniarka poczęstowała kawą, którą popijałam, wsłuchując się w relację  mojego chirurga, ale słowa docierały do mnie jak przez mgłę, wreszcie zebrałam w sobie wszystkie rozmemłane narkozą siły i poprosiłam lekarza o powtórkę relacji. Ten stan nieważkości, kiedy próbowałam założyć na siebie sukienkę i nie potrafiłam odróżnić przodu od tyłu, co wcale nie wytrąciło mnie z równowagi. 

Pokój szpitalny pachniał moją mamą dentystką, ilekroć wracała z pracy. Przez zaciągnięte rolety wpadały pojedyncze promienie słońca, podeszłam do okna: na stoku widocznym spomiędzy szczelin w zaciągniętej żaluzji leniwie snuły się krowy, odruchowo nacisnęłam guzik przy oknie. Żaluzja z łoskotem poszybowała w górę, dostrzegłam trawnik, a na nim trzech facetów, oderwali wzrok od glebogryzarki i spojrzeli na mnie. Dobrze, że udało mi się przynajmniej założyć bieliznę, opuściłam wzrok i znów spojrzałam na sukienkę, trybiki wskoczyły na swoje miejsce. Ubrałam się. Nadszedł czas, żeby poprosić chirurga o ponowną relację z operacji.

Do domu odesłali mnie dwie godziny od wybudzenia z narkozy. Przeszłam pod opiekę lekarza rodzinnego. Łóżko i sala operacyjna czekały już na kolejnych pacjentów. Tak działają szwajcarskie szpitale.

Wgapiona w statuetkę Matki Boskiej osadzonej w jaskini pomyślałam o japońskim lekarzu, który po tym jak poddałam się jego ekstremalnym zabiegom, stwierdził że jestem cholernie nieufna, roześmiałam się, a jaskinia odpowiedziała echem. Na odchodne kupiłam i zapaliłam trzy świece w intencji dowolnie wybranych potrzebujących.

Do domu wracałam autobusem linii 311, niech to, zamiast jechać prosto skręcił w lewo. Stałam się ofiarą porwania, już po raz trzeci tutaj. Zapomniałam, że jedna linia obsługuje kilka tras, trzeba ze zrozumieniem czytać tabliczkę na czole autobusu.


Do spisania, 

Katarzyna Sikora Borowiecka


P.S. Przypominam dlaczego ten blog nazywa się tak nieapetycznie. Otóż w jednym ze szwajcarskim kantonów do niedawna jadło się koty. Być może wciąż są w menu, ale nikt, w czasach poprawności, już się do tego nie przyzna. "Gulasz z kota" podbił serce wydawcy, który wyróżnił mój tekst i opublikował fragmenty moich pandemicznych pamiętników w antologii "Wiosnę odwołano", wydanym nakładem Instytutu Literatury. Polubiłam ten tytuł.



Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Osiem metrów sześciennych

Dziecko mnie spiło

Fajna restauracja w Stans i sklep kolonialny w Kerns