Dziecko mnie spiło
Niedziela 20 października 2024
Walimy do meblowego w okolice Altdorfu (stolicy Uri), wczoraj trafiłam na ogłoszenie, mają dni otwarte w ten i następny weekend. Meblowy na końcu świata, w stromych górach, liczy sobie trzy piętra wypełnione meblami ekskluzywnych marek. Do koloru do wyboru, rozmiar też można dopasować do indywidualnych potrzeb, zapewnia łamanym angielskim Elisa, sprzedawczyni. Nasza wina, ciągle nie władamy niemieckim, a o ile łatwiej byłoby się wtedy dogadać. Ale i tak nie narzekamy, Elisa jest kumata i dowcipna, dyskutujemy o nadzwyczajnej urody kanapie, która nie jest płaska jak wszystkie inne lecz wypukła, trochę jak siedzenie w samochodzie. Można do niej wpaść, ale nie da się spaść. Cały ten sklep wygląda jak muzeum, co zachęca do dyskusji nad eksponatami ;) Kanapę zaprojektował japoński artysta, a jej nazwa po naszemu znaczy kamień. I tak od słowa do słowa, okazuje się, że Eliza też mieszka w Ennetburgen, mało tego pod szóstką, a my od czwartku będziemy mieszkać na tej samej ulicy pod ósemką. To się nie dzieje, poznaliśmy naszą najbliższą sąsiadkę w meblowym trzydzieści kilometrów od domu. Jarek podłapuje temat i pyta, czy w tej okolicy możemy jeszcze poznać innych naszych nowych sąsiadów, zanim spotkamy ich na dzielni.
Już mamy podjechać do Altdorfu, żeby zwidzić centrum miastteczka/wioski i trochę się tam rozejrzeć, aż tu odczytuję wiadomość od mojej Beaty, oni nie mają dzisiaj czasu, ale gorąco polecają imprezkę w Stans. Alperchibi, nie wiemy co to jest, ale na Beatę zawsze można liczyć, dlatego zawracamy i walimy w ciemno do stolicy Nidwaldu. Przypominam sobie, że mój fizjoterapeuta, znęcając się nade mną, wspomniał coś o udekorowanych krowach, ale tutaj znowu pojawia się problem lingwistyczny, bo kiedy mnie maltretuje, ból sprawia, że tlen nie dociera do mózgu i nie bardzo obchodzi mnie to, o czym mówi. W efekcie docieramy do Stans. Tłumy ludzi przewalają się w kierunku centrum, kawalkada aut z rejestracjami kilku kantonów sunie w stronę nielicznych kompletnie zabitych parkingów, bo ile ich może potrzebować sześciotysięczna populacja naszej stolicy. Udaje się zaparkować pod szpitalem, grzejemy do centrum. Są, idą w pochodzie najpierw udekorowane krowy, potem lamy, stado psów ciągnie wózek, a dalej pojawia się już element ludzki: wozy drwali, na których fachowcy tną drewniane bale, posługując się mechanicznymi piłami, w czasie kiedy wóz jest w ruchu; naczepa ze sportowcami, wszyscy mają na twarzach maski z podobizną Odermatta, urodzonego w Stans złotego medalisty zjazdów narciarskich, pląsają energicznie; wóz z plonami, na którym zieleni się kapusta, czerwienią buraki i złocą warkocze cebuli; serowar z atrapami ogromnych walców sera. Dalej sunie autobus wypełniony uśmiechniętymi emerytami oddelegowanymi z co najmniej czterech domów starców, na jakie natknęłam się w okolicy; pojazd z amatorami pływania, młodzieńcy brodzą w nadmuchiwanym baseniku, wspinacze górscy zwieszają się na linach, a narciarze w goglach zasłaniających twarze rzucają w publikę cukierkami. Stoimy gęsto wzdłuż ulicy i obserwujemy te dożynki z jajem. Co jakiś czas ktoś podchodzi od strony ulicy i częstuje publikę piernikami, szotami alkoholowymi, albo sokiem z jabłek. Strasznie chce mi się pić, ale do stoisk z napojami ustawiły się gigantyczne kolejki, szkoda mi jest przegapić spektakl, czekam na kogoś z wodą albo sokiem jabłkowym. Mija dobra godzina, kiedy na mojej drodze pojawia się chłopczyk, może dziesięcioletni z powieszoną na szyi tacą z parującymi napojami. O cię, trafiło się, będzie herbata, no bo czym może częstować dziecko. Przyciągam dziecko wzrokiem. Dziękuję chłopcu, przytykam kubek do ust i opróżniam do dna. Połykam, zanim orientuję, że herbata jest mocarnie zaprawiona wódą.
Doszłam do siebie, po tym jak spiło mnie dziecko i postanowiłam opisać ten dzień. Niesamowite jak inna jest ta nasza nowa Szwajcaria w części centralnej. Kult ciężkiej pracy fizycznej jest tutaj celebrowany przy każdej okazji, nawet czas rozpoczęcia imprez jest inny niż w części francuskiej, gdzie baluje się raczej popołudniami i wieczorami. Tutaj dzwon kościelny wali o piątej rano, na śniadanie połączone z obiadem zaproszono nas do gminy o dziewiątej rano, a po dzisiejszym pochodzie, który rozpoczął się o czternastej publika rozeszła się do domów zaraz po szesnastej. Nikt nie został, żeby dopić płyny i dojeść kiełbasę na stoiskach z jedzeniem. W części francuskiej po takiej porcji humoru cieszylibyśmy się swoim towarzystwem co najmniej do północy.
Do spisania,
Katarzyna Sikora Borowiecka
P.S. Wczoraj rano oddałam studenciakom kanapę, którą kupiłam od poprzednich najemców mieszkania w łamach łapówki. Dzięki temu polecili nas właścicielowi mieszkania, pewnie tylko dlatego mieliśmy możliwość, żeby tutaj pomieszkać. W Nidwaldzie nie ma ładnych mieszkań na wynajem, a nam trafiła się gratka. Teraz trochę żałuję tej kanapy, w salonie zrobiło się pusto.
P.P.S. Znowu mówią o podwyższeniu podatków, a ja zastanawiam się, który to skurwiel z moich przodków wyprowadził mnie z Afryki dwanaście tysięcy lat temu. Żyłabym sobie wśród dwóch płci, tańczyła wokół ogniska i żarła dziką zwierzynę. Jarek twierdzi, że raczej umarła z głodu ;)
Komentarze
Prześlij komentarz