Hipnoza

 



28.01.2025


No i poszłam na tę hipnozę. Najpierw porozmawiałyśmy sobie o poprawkach, które chciałabym, żeby we mnie zaszły, a dalej była leżanka, gong, uciskanie puntów energetycznych. Dupa w ogniu na podgrzewanym materacu, ja okryta dwiema warstwami kocy i elementy poukładane na moim ciele. Nie wiedziałam co to jest, upozowana przez terapeutkę, bałam się poruszyć, ani otworzyć oczu. Uciski energoterapeutki. Tymczasem we mnie nic się nie zmieniało. Czułam te troskliwe, delikatne dotyki, ale tysiące myśli wciąż przelatywały przez głowę włącznie z tymi: leżę tutaj już z pół godziny i nic się nie dzieje. To jest kant grubymi nićmi szyty! Mam tak trwać przez półtora godziny?!

Aż tu w jasnym pokoju pod moimi powiekami zapadła ciemność, byłam w pełni świadoma, ale myśli brak, chciałam jakąś wydobyć, no bo jak tak żyć? Nie udało się. Mój oddech wydłużał się, stałam się oddechem, zamieniam w układ oddechowy. Czarne przed oczami zamieniło się w ulotne obrazy gór, nocnego nieba poznaczonego białymi chmurami, srebrnego księżyca. Słyszałam kroki terapeutki, ruch drogowy za oknem. Oddychałam, oddychałam, oddychałam płynnie od nosa do stóp i z powrotem do ust, aż znów włączył się dzień. Zza zamkniętych powiek zaczęło docierać do mnie dzienne światło, ale nie śmiałam ich otworzyć. Terapeutka nałożyła mi na oczy fachową zasłonkę, żeby ochronić je przed światłem. Przypomniała o oddychaniu, włączyła bardziej rytmiczną muzykę: "Hallelujah, hallelujah", znam słowa na pamięć, chyba z pięćdziesiąt razy oglądałam "Shreka". Który rodzic nie zna hasła: "Jeście raz!" ;) Tekst piosenki docierał do mnie, ale dziwnie nie uświadamiałam sobie jego sensu, była tylko ta muzyka. Otworzyłam oczy, terapeutka stała obok z  rozłożonymi dłońmi uniesionymi nade mną, na jej twarzy malowało się skupienie naznaczone wysiłkiem. Dwa razy w życiu zdażyło mi się, zostałam wrobiona przez rodziców, w terapię tego zaklinacza od dotyku, Clivea Harrisa. Jako dziecko cierpiałam na potworne migreny. Zawdzięczałam to doskonale wentylowanemu przeciągami PRL-owskiemu basenowi, w którym przez dwa lata trenowałam pływanie dwa razy w tygodniu. W kolejce przed kościołem czekało kilka tysięcy osób, zostałam dosłownie wepchnięta pod Harrisa. No i stałam tam, metr dziesięć wzrostu, rok później trochę dłuższa, zmęczona czekaniem, a facet z zamkniętymi oczami przykładał swoje łapy. W okolicy mojej szyi łapy były stabilne, na poziomie policzków wciąż spokój, a przy czole jego łapy zaczęły drżeć, twarz wyrażała nadludzki wysiłek, potem ktoś dosłownie odkleił go siłą od mojego notorycznego zapalenia zatok. Ten sam wysiłek widziałam na twarzy terapeutki. 

Wreszcie mogłam wstać, miałam usiąść, wypić wodę...zieloną herbatę... cały barek ziołowych naparów byleby podzielić się wrażeniami. Dziwnie jest tak zwyczajnie nie mieć gonitwy myśli, ciszę pod kopułą i niczym się nie przejmować. 

Do domu wracałam piechotą przez łąki, nigdzie się nie spieszyłam, szłam sobie, kontemplując widoki i gdyby nie pełen pęcherz, to też nie było do połowy drogi w pełni uświadomione, przeszłabym tych pięć kilometrów, delektując się ciszą. Tym razem już świadomie zadzwoniłam po kierowcę, żeby na koniec nie dać plamy ;)

Sądziłam, że z tętniącego życiem Vaud przeniosłam się do najnudniejszego w Szwajcarii Nidwaldu, a tutaj czekały na mnie takie wrażenia.


Do spisania, 

Katarzyna Sikora Borowiecka


P.S. Przez kilka kolejnych dni mogę być przewrażliwiona, dlatego proszę wyłącznie o pozytywne recenzje. :)

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Osiem metrów sześciennych

Mądry hotel

Dziecko mnie spiło