Ahoj przygodo!
Któregoś tam dnia lutego 2025
(Nie miałam czasu skończyć tego wpisu wcześniej, dokończyłam dzisiaj)
Z wyciągu na pobliskie Klewenalp tradycyjnie już rozciąga się widok na Jezioro Czterech Kantonów. Pod sobą widzę nidwaldzkie Beckenried, na drugim brzegu rozciąga się Kanton Shwyz, z lotu sokoła po prawej zobaczyłabym Uri, a po lewej Lucernę. W wyciągu roznosi się charakterystyczny zapach kremów przeciwsłonecznych. Dojeżdżamy do pierwszej stacji, potem kombinacją orczyków docieram do kolejki w postaci ławek. Wykonuję kilka zjazdów do kolejki ławkowej i z powrotem. Jeździ się tak sobie, wciąż jestem w trakcie rehabilitacji w ramach leczenia ubiegłorocznej kontuzji. Wykonałam pełen szpagat w deszczu, poślizgując się na studzience. Zaszpanowałam na niemieckim w kozaczkach na wysokich obcasach. To był mój pierwszy i ostatni szpagat w życiu. No więc zjeżdżam i podjeżdżam już po raz czwarty wyciągiem, kiedy w kieszeni mojej kurtki rozdzwania się telefon. Żeby go wydobyć, muszę zdjąć rękawicę narciarską, odpiąć zamek kurtki i jeszcze ten od wewnętrznej kieszeni. Telefon drze się, wyciąg sunie nad stromą ścianą góry, słońce bezlitośnie świeci mi prosto w oczy, musiałam zsunąć gogle. Wydobywam telefon i widzę, że jeden z kijków narciarskich zjeżdża mi z kolan i spada z wyciągu. Telefon wciąż wrzeszczy, odbieram. Dzwoni baza.
- Wracaj, muszę jechać do szpitala.
Wypytuję o powagę sytuacji. Dowiaduję się, że to jest głęboka rana cięta.
- Nie szybciej będzie wezwać pogotowie?
Sygnał się urywa. Przede mną wyrasta ściana wysokiej góry, to ona blokuje zasięg netu. Jestem w połowie podjazdu na sam szczyt, muszę zjechać, ale mam tylko jeden kijek. Wyskakuję z wyciągu, kiedy ten dotyka ziemi. Łapię kijek w obie dłonie, trzymam go na wysokości klatki piersiowej, podobnie jak robią to dzieci w szkółkach narciarskich. Wybieram czerwoną trasę, będzie szybciej. Zjeżdżam, myśląc tylko o tym, czy zdążę wrócić na czas do domu. Przed oczami mam obraz białego jak ściana Jarka w kałuży krwi. Delikatnie halsuję, ale tylko po to, żeby odrobinę zwolnić, bo właściwie to zjeżdżam na krechę, po tych pionowych górach, wypisz wymaluj, jak z serialu "Świnka Pepa". Nie czuję bólu w biodrze, ani w kolanie, stapiam się z nartami, stają się częścią mnie. Raz na jednej, raz na drugiej nodze, walę na ratunek, ale muszę się jeszcze zatrzymać, złapać zasięg i dopytać o szczegóły. Na razie walę w dół, jestem potrzeba, to daje mi siłę. Jestem potrzebna, potrzebna! Decyduję, że szkoda się zatrzymywać, zadzwonię z wyciągu. Zjeżdżam, zjeżdżam, zjeżdżam, przefruwam Małyszem nad oblodzonym w tym miejscu stokiem i skręcam w prawo, tam już jest wyłącznie niebieska trasa. Mijam nielicznych narciarzy, tutaj w dni robocze jest mała konkurencja, rozpędzam się i dalej jak po sznurku walę w dół, wiatr smaga moje policzki, biel śniegu w zacienionych miejscach przemienia się w błękit, nade mną wyrasta sosnowy las. Kijek przede mną daje mi poczucie równowagi. Wyprzedzam absolutnie wszystkich. Zarzuca mnie przy hamowaniu przed orczykiem, ten dociągnie mnie do wyciągu, który zwiezie do miasteczka. Odjazd za dziesięć minut, sam zjazd kolejką trwa dwanaście minut, jak dobrze przycisnę gaz, dojadę do domu w kolejne osiem minut. Dzwonię do bazy:
Wypytuję o powagę sytuacji. Dowiaduję się, że to jest głęboka rana cięta.
- Nie szybciej będzie wezwać pogotowie?
Sygnał się urywa. Przede mną wyrasta ściana wysokiej góry, to ona blokuje zasięg netu. Jestem w połowie podjazdu na sam szczyt, muszę zjechać, ale mam tylko jeden kijek. Wyskakuję z wyciągu, kiedy ten dotyka ziemi. Łapię kijek w obie dłonie, trzymam go na wysokości klatki piersiowej, podobnie jak robią to dzieci w szkółkach narciarskich. Wybieram czerwoną trasę, będzie szybciej. Zjeżdżam, myśląc tylko o tym, czy zdążę wrócić na czas do domu. Przed oczami mam obraz białego jak ściana Jarka w kałuży krwi. Delikatnie halsuję, ale tylko po to, żeby odrobinę zwolnić, bo właściwie to zjeżdżam na krechę, po tych pionowych górach, wypisz wymaluj, jak z serialu "Świnka Pepa". Nie czuję bólu w biodrze, ani w kolanie, stapiam się z nartami, stają się częścią mnie. Raz na jednej, raz na drugiej nodze, walę na ratunek, ale muszę się jeszcze zatrzymać, złapać zasięg i dopytać o szczegóły. Na razie walę w dół, jestem potrzeba, to daje mi siłę. Jestem potrzebna, potrzebna! Decyduję, że szkoda się zatrzymywać, zadzwonię z wyciągu. Zjeżdżam, zjeżdżam, zjeżdżam, przefruwam Małyszem nad oblodzonym w tym miejscu stokiem i skręcam w prawo, tam już jest wyłącznie niebieska trasa. Mijam nielicznych narciarzy, tutaj w dni robocze jest mała konkurencja, rozpędzam się i dalej jak po sznurku walę w dół, wiatr smaga moje policzki, biel śniegu w zacienionych miejscach przemienia się w błękit, nade mną wyrasta sosnowy las. Kijek przede mną daje mi poczucie równowagi. Wyprzedzam absolutnie wszystkich. Zarzuca mnie przy hamowaniu przed orczykiem, ten dociągnie mnie do wyciągu, który zwiezie do miasteczka. Odjazd za dziesięć minut, sam zjazd kolejką trwa dwanaście minut, jak dobrze przycisnę gaz, dojadę do domu w kolejne osiem minut. Dzwonię do bazy:
- Alarm odwołany, możesz sobie jeździć.
Naprawdę, naprawdę, naprawdę? Wypytuję o najdrobniejsze szczegóły. Pacjent brzmi rześko, znam go i ufam, że przeżyje. Skoro moja pomoc już nie jest nieodzowna, zostaję. Potrzebuję nowych kijków, żeby poczuć się bezpiecznie na stoku. W budynku stacji odnajduję sklepik ze sprzętem narciarskim i doposażona wracam na stok.
A gdyby ten dzień połączyć z kolejnym narciarskim wypadem…
Mija tydzień, dzień znowu zapowiada się na słoneczny, więc rzucam wszystko i walę na narty. Tym razem z szoferem na wypadek, gdyby w bazie przydał się samochód ;) Wjeżdżam wyciągiem, obserwuję miejscowości należące do dwóch z czterech kantonów leżących nad Jeziorem Czterech Kantonów. Nowe kijki mają w środku magiczne sprężyny, kiedy punktuję przed skrętem, kijek amortyzuje, tak że nie czuję napięcia mięśni w ramieniu. Bajka! Znowu kilka razy zjeżdżam z samego szczytu, podjeżdżając wyciągiem ławkowym. Tym razem pilnuję kijków. Wiedziona ciekawością po kilka zjazdach decyduję się poznać nieznane zakątki doliny. Zjeżdżam w kierunku wioski, położonej znacznie niżej, istnieje ryzyko, że warunki śniegowe mogą być tam znacznie gorsze, temperatura sięga sześciu stopni na plus, ale nie ma to jak przygoda. Podjeżdżam pod orczyk, który zaciągnie mnie pod górę, z której zjadę w tamtą okolicę. Jeżdżę sama, więc wkładam sobie ten dwuosobowy „dupociąg” między nogi, żeby nie musieć balansować. Po tej stronie góry śnieg przypomina błocko, nawet moje świeżo nawoskowane narty nie chcą się po tym ślizgać. Siłą woli utrzymuję je równolegle do siebie, ale ciągle rozbiegają się w różne strony świta. Aż tu nagle robię piruet w zaspie tego błocka. Wyrzuca mnie z trasy. Zaklinowuję się na słupku wyciągu. Jedna noga po lewej druga po prawej stronie słupa, między nogami dupociąg w kształcie litery T, który ciągnie mnie w górę, a ja nie mogę się z niego wyswobodzić. Jestem blisko słupka, wyciąg napiął się do tego stopnia, że wyskakując spomiędzy nóg wybiłby mi zęby i zmasakrował twarz. Muszę stąd wyleźć. Ale jak?! Walę lewą nartą w ziemię, pozorując upadek, powinna się wypiąć, to są sprytne narty. Raz dwa trzy. But wyswabadza się z narty, alleluja! Wyjmuję nogę zza słupka, przekręcam orczyk, wystrzela spomiędzy moich nóg, a ja padam na plecy, przywalając głową w grunt. Gdyby nie kask… Cholera, będzie bolało, jutro wolałabym się nie obudzić. Wstaję i drżąc na całym ciele, jak sarna potrącona przez tira, wracam na początek kolejki, żeby znów dosiąść gada. Przy wyciągu stoi kilka osób. Dowiaduję się, że mój wyczyn okazał się spektakularny, inaczej nie dało się wybronić z tej sytuacji, absolutne mistrzostwo świata! ;) Pierwszy w kolejce nauczyciel matematyki z Lucerny, proponuje, że możemy razem dosiąść wyciągu. Całą drogę mnie asekuruje, prawdziwy pedagog :) Oby po tamtej stronie góry było fajnie! Nauczyciel w to wątpi. Rozstajemy się. Wciąż drżę, ale odrobinę mniej, sprawdzam, czy nie ubyło nic z mojego sprzętu, wcześniej nie przyszło mi to do głowy. Cholera! Niepotrzebnie się martwiłam, mam wszystko, kask jest cały, nie pękł. Zjeżdżam po lodzie, nie mam szans tutaj wyhamować, dlatego uważam na wyżłobienia powstałe w lodzie. Trasa jest relatywnie długa, warunki kiepskie. Dojeżdżam do restauracji przy wyciągu Stockhuette, zamawiam wielką sałatkę z rwaną na nitki golonką. Jem tłuste mięso od lat, bo ograniczam cukier, a coś musi zasilać mój mózg. Danie okazuje się strzałem w dziesiątkę.
Jarka przestraszył mój wypadek, uratuje mnie. Wymawiam się, jak będę potrzebowała pomocy, zadzwonię. Na tarasie restauracji wystawiam buzię do słońca, świeci tak mocno, że rozbieram się do t-shirta. Zastanawiam się, czy nie wsiąść do windy, która zwiezie mnie bezpośrednio do Emmetten, drżenie we mnie ustaje. Zjeżdżam do orczyka, brata tamtego kilera, wwiezie mnie do doliny, z której przyjechałam.
Ostatecznie nie potrzebuję pomocy. Żadne z nas jej nie potrzebowało, ale dobrze jest wiedzieć, że zawsze można na nią liczyć.
Do spisania,
Katarzyna Sikora Borowiecka
A gdyby ten dzień połączyć z kolejnym narciarskim wypadem…
Mija tydzień, dzień znowu zapowiada się na słoneczny, więc rzucam wszystko i walę na narty. Tym razem z szoferem na wypadek, gdyby w bazie przydał się samochód ;) Wjeżdżam wyciągiem, obserwuję miejscowości należące do dwóch z czterech kantonów leżących nad Jeziorem Czterech Kantonów. Nowe kijki mają w środku magiczne sprężyny, kiedy punktuję przed skrętem, kijek amortyzuje, tak że nie czuję napięcia mięśni w ramieniu. Bajka! Znowu kilka razy zjeżdżam z samego szczytu, podjeżdżając wyciągiem ławkowym. Tym razem pilnuję kijków. Wiedziona ciekawością po kilka zjazdach decyduję się poznać nieznane zakątki doliny. Zjeżdżam w kierunku wioski, położonej znacznie niżej, istnieje ryzyko, że warunki śniegowe mogą być tam znacznie gorsze, temperatura sięga sześciu stopni na plus, ale nie ma to jak przygoda. Podjeżdżam pod orczyk, który zaciągnie mnie pod górę, z której zjadę w tamtą okolicę. Jeżdżę sama, więc wkładam sobie ten dwuosobowy „dupociąg” między nogi, żeby nie musieć balansować. Po tej stronie góry śnieg przypomina błocko, nawet moje świeżo nawoskowane narty nie chcą się po tym ślizgać. Siłą woli utrzymuję je równolegle do siebie, ale ciągle rozbiegają się w różne strony świta. Aż tu nagle robię piruet w zaspie tego błocka. Wyrzuca mnie z trasy. Zaklinowuję się na słupku wyciągu. Jedna noga po lewej druga po prawej stronie słupa, między nogami dupociąg w kształcie litery T, który ciągnie mnie w górę, a ja nie mogę się z niego wyswobodzić. Jestem blisko słupka, wyciąg napiął się do tego stopnia, że wyskakując spomiędzy nóg wybiłby mi zęby i zmasakrował twarz. Muszę stąd wyleźć. Ale jak?! Walę lewą nartą w ziemię, pozorując upadek, powinna się wypiąć, to są sprytne narty. Raz dwa trzy. But wyswabadza się z narty, alleluja! Wyjmuję nogę zza słupka, przekręcam orczyk, wystrzela spomiędzy moich nóg, a ja padam na plecy, przywalając głową w grunt. Gdyby nie kask… Cholera, będzie bolało, jutro wolałabym się nie obudzić. Wstaję i drżąc na całym ciele, jak sarna potrącona przez tira, wracam na początek kolejki, żeby znów dosiąść gada. Przy wyciągu stoi kilka osób. Dowiaduję się, że mój wyczyn okazał się spektakularny, inaczej nie dało się wybronić z tej sytuacji, absolutne mistrzostwo świata! ;) Pierwszy w kolejce nauczyciel matematyki z Lucerny, proponuje, że możemy razem dosiąść wyciągu. Całą drogę mnie asekuruje, prawdziwy pedagog :) Oby po tamtej stronie góry było fajnie! Nauczyciel w to wątpi. Rozstajemy się. Wciąż drżę, ale odrobinę mniej, sprawdzam, czy nie ubyło nic z mojego sprzętu, wcześniej nie przyszło mi to do głowy. Cholera! Niepotrzebnie się martwiłam, mam wszystko, kask jest cały, nie pękł. Zjeżdżam po lodzie, nie mam szans tutaj wyhamować, dlatego uważam na wyżłobienia powstałe w lodzie. Trasa jest relatywnie długa, warunki kiepskie. Dojeżdżam do restauracji przy wyciągu Stockhuette, zamawiam wielką sałatkę z rwaną na nitki golonką. Jem tłuste mięso od lat, bo ograniczam cukier, a coś musi zasilać mój mózg. Danie okazuje się strzałem w dziesiątkę.
Jarka przestraszył mój wypadek, uratuje mnie. Wymawiam się, jak będę potrzebowała pomocy, zadzwonię. Na tarasie restauracji wystawiam buzię do słońca, świeci tak mocno, że rozbieram się do t-shirta. Zastanawiam się, czy nie wsiąść do windy, która zwiezie mnie bezpośrednio do Emmetten, drżenie we mnie ustaje. Zjeżdżam do orczyka, brata tamtego kilera, wwiezie mnie do doliny, z której przyjechałam.
Ostatecznie nie potrzebuję pomocy. Żadne z nas jej nie potrzebowało, ale dobrze jest wiedzieć, że zawsze można na nią liczyć.
Do spisania,
Katarzyna Sikora Borowiecka
Komentarze
Prześlij komentarz